Z planetoidą możemy sobie poradzić, gorzej z erupcją superwulkanów, kolejną pandemią, pułapkami biotechnologii czy sztucznej inteligencji. „Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka” Bryana Walsha mocno straszy, ale i trochę uspokaja.
Otym, że ludzka wyobraźnia przekracza pewną granicę obojętności, gdy każe nam się myśleć w skali dziesiątek czy setek lat, dobitnie świadczy doświadczenie ze zmianami klimatu – wiemy, że zjawisko to jest prawdziwe, obecnie sami już możemy zaobserwować jego skutki, ale ponieważ naprawdę poważne konsekwencje odczują następne pokolenia, powszechną reakcją jest wzruszenie ramionami i wyparcie.
Taki sposób myślenia może przynieść fatalne skutki. W 2008 r. odbyło się sympozjum zorganizowane przez działający w ramach Uniwersytetu Oksfordzkiego Future of Humanity Institute (Instytut Przyszłości Ludzkości). Konkluzją spotkania było mocne ostrzeżenie: szanse, że do końca XXI w. jakaś katastrofa wymiecie ludzkość z powierzchni Ziemi, wynoszą 15 proc. Problematyką tzw. zagrożeń egzystencjalnych zajmują się od lat także takie instytucje, jak Centrum Badań Zagrożeń Egzystencjalnych (The Centre for the Study of Existential Risk) przy Uniwersytecie w Cambridge czy Instytut Przyszłości Życia (Future of Life Institute) w Bostonie.
W głosy ekspertów wsłuchał się Bryan Walsh, amerykański dziennikarz, wieloletni międzynarodowy korespondent „Time’a”, znany m.in. z relacji wybuchu epidemii SARS w 2002 r.
Odepchnąć planetoidę
Jego książka „Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka” zabiera czytelników i czytelniczki na emocjonalny rollercoster, raz studząc nasze lęki i dając nadzieję, raz boleśnie pokazując bezsilność (oraz – bezmyślność) względem możliwych katastrof. Przykładem treści napawającej optymizmem jest rozdział omawiający, na które zagrożenia jesteśmy dosyć dobrze przygotowani.
Po pierwsze, warto zwrócić uwagę, że szanse na kolizję Ziemi z odpowiednio dużą planetoidą są w ciągu stu lat naprawdę małe – 0,00089 proc. Nawet zaś jeżeli jakiś potężny kawałek skały trafi w naszą planetę, nie wystarczy uderzenie byle gdzie, by wywołać globalny kataklizm (dinozaury miały naprawdę ogromnego pecha). Oczywiście również mniejsze obiekty mogą spowodować olbrzymie zniszczenia, nawet zrównać z ziemią całe miasto. Tu znów jednak autor „Końca świata” ma pod ręką pocieszającą statystykę – tereny miejskie zajmują ledwie 3 proc. powierzchni naszej planety. 30 czerwca 1908 r. w Ziemię uderzyła asteroida (albo kometa), ale doszło do tego nad rzeką Podkamienna Tunguzka na Syberii, więc choć była to eksplozja o energii 185 razy większej niż bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę, nie mieliśmy do czynienia z katastrofą humanitarną.

Zakładając natomiast, że przyjdzie dzień, gdy ludzkość będzie miała pecha równie wielkiego jak dinozaury, najprawdopodobniej dowiemy się na długo, zanim taki obiekt dotrze do Ziemi. „Astronomowie mogą przewidzieć przyszłość, jeśli tylko dać im dosyć danych” – pisze Walsh. „Naukowcy potrafią z zaskakującą precyzją określić, gdzie dany obiekt bliski będzie za pięć, dziesięć, a nawet sto lat”. (Tu kluczowe jest finansowanie takich ośrodków jak Catalina Sky Survey, które – cytując Walsha – „są pierwszą linią obrony naszej planety przed zagrożeniami z przestrzeni kosmicznej”).
Gdy już dostrzeżemy takie zagrożenie, nasz arsenał środków zaradczych jest pokaźny. Można zmienić trajektorię lotu takiego obiektu, by minął Ziemię w bezpiecznej odległości.
W 2005 r. sonda Deep Impact zbliżyła się do komety Tempel 1 i wystrzeliła w jej stronę pocisk, który wprawdzie był zbyt mały, by zmienić trajektorię lotu, ale wyrządzone szkody dostarczyły naukowcom bezcenne dane, by móc lepiej przygotować się do faktycznego zagrożenia.
Na przyszły rok NASA i Europejska Agencja Kosmiczna zaplanowały podobne ćwiczenie, polegające na wystrzeleniu sondy Double Asteroid Redirection Test (Próba Zmiany Toru Lotu Podwójnej Asteroidy), która uderzy w planetoidę Didymos, co będzie pierwszą w historii próbą zmiany orbity ciała niebieskiego.
Bryan Walsh opisuje również inne metody, jak użycie „ciągnika grawitacyjnego” (obiektu na tyle dużego, by samą masą wpłynął na zmianę orbity zagrażającego nam ciała niebieskiego) czy efektu Jarkowskiego (zmiana temperatury części powierzchni asteroidy, co wpłynie na jej rotację, a więc i trajektorię), a we wniosku końcowym przywołuje opinię organizacji Spaceguard, wedle której w przewidywalnej przyszłości Ziemi nie grozi zagłada wedle scenariusza wymierania dinozaurów.
Można odetchnąć z ulgą? Nie, szczególnie w kontekście rozdziału o superwulkanach. Tu i groza jest większa („w dziejach Ziemi wulkany spowodowały znacznie więcej przypadków wyginięcia niż cokolwiek pochodzącego z kosmosu”), i eksperci nie mają dla nas słów pocieszenia („Instytut Przyszłości Ludzkości […] uznał superwulkany za naturalne zagrożenie egzystencjalne o największym prawdopodobieństwie doprowadzenia do wyginięcia ludzkości”), a lista środków zaradczych… nie istnieje. Bryan Walsh uderza w tej części książki w prawdziwie grobowe tony, pisząc: „Nie ma na Ziemi takiej siły przyrody, która stanowiłaby dla ludzkości większe egzystencjalne zagrożenie niż superwulkan”, i dodając: „Na Ziemi jest około dwudziestu znanych superwulkanów”.
Siedząc na wulkanie
Niczym wyrwane z powieści grozy są opisy wydarzeń sprzed ok. 74 tys. lat, kiedy to doszło do supererupcji wulkanu Toba (Indonezja). Miała ona przyćmić Słońce i sprowadzić wulkaniczną zimę, obniżając średnie temperatury na naszej planecie o 10–16 st. C. Bezpieczni nie byli nawet ci, którzy mieszkali tysiące kilometrów od Toby, bo – jak tłumaczy Walsh – „strumienie lawy są oczywiście gwiazdorami każdej erupcji, ale tak naprawdę wybuch wulkanu zabija za pomocą pyłu”.
Autor przywołuje Nicka Bostroma i Milana Ćirkovicia, którzy w książce „Global Catastrophic Risks” określili Tobę mianem „najgorszego kataklizmu, jaki kiedykolwiek spotkał rodzaj ludzki”. Sam Walsh dodaje, że z dużą pewnością ludzkość nigdy wcześniej ani później nie była tak blisko wyginięcia.
Tymczasem obecnie naszą jedyną linią obrony przed podobnymi supererupcjami jest dofinansowywanie wulkanologii i baczne obserwowanie choćby wulkanu Yellowstone, którego prawdopodobieństwo erupcji w dowolnym roku wynosi 0,00014 proc. Jego wybuch byłby największą katastrofą naturalną w historii Stanów Zjednoczonych, przynosząc szacunkowe szkody na skalę ponad 20-krotnie większą niż huragan Katrina.
Na liście zagrożeń egzystencjalnych o podłożu naturalnym znajdą się również globalne pandemie. Bryan Walsh, którego książka ukazała się w sierpniu 2019 r., a więc na kilka miesięcy przed wybuchem pandemii SARS-CoV-2, z ogromną precyzją opisał to, czego obecnie doświadczamy. Wskazał na zagrożenie ze strony wirusowych chorób oddechowych, na tzw. mokre targi jako potencjalne wylęgarnie nowych szczepów, na kluczowy aspekt przejrzystości w informowaniu o pierwszych ogniskach, a wreszcie na niedofinansowanie WHO (a nawet spodziewany brak kompetencji Donalda Trumpa, by radzić sobie z podobnymi kryzysami).
Dreszcze przechodzą, gdy w książce opublikowanej na chwilę przed wybuchem epidemii SARS-CoV-2 czytamy: „Stworzyliśmy świat, w którym nowy wirus ma znacznie więcej okazji do przeskoczenia ze zwierząt na ludzi, a potem w dowolne miejsce na kuli ziemskiej. Właśnie dlatego wzrasta liczba nowych chorób i epidemii. Zglobalizowana, połączona planeta zamieszkana przez przeszło siedem miliardów ludzi to dla wirusów bankiet”.
Uważać na biotechnologię
Na wszystko to, co rzuca przeciw nam Matka Natura, nałożyć trzeba również niezwykły talent ludzkości do kreowania własnych zagrożeń egzystencjalnych. Bomby atomowe, które nie raz, nie dwa zepchnęły nas tuż nad przepaść nuklearnego armagedonu (a które to zagrożenie, jak dowiodły groźby Korei Północnej, nie zostało zażegnane). Zmiany klimatu, czyli odwlekane w czasie samobójstwo ludzkiej cywilizacji, do którego dążymy z pełną świadomością skutków, ale raczej małą chęcią do zmiany kursu.
W tym kontekście autor „Końca świata” przywołuje cytat z filozofa Romana Krznarica, doskonale oddający nasze podejście do zmian klimatu: teraźniejszość „kolonizuje przyszłość” i traktuje ją „jak odległą prowincję, na której możemy zrzucić zniszczenie środowiska, odpady”.
Bryan Walsh wiele uwagi poświęca również rozwojowi biotechnologii, jako nowemu, antropogenicznemu zagrożeniu egzystencjalnemu, wyjątkowemu dlatego, że wydłuża się lista osób, które mogą sprowadzić na nas apokalipsę. Według niego: „Dla małej grupy ludzi, może nawet dwu–trzyosobowej, nie byłoby czymś trudnym zabić sto milionów za pomocą broni biologicznej. W tym momencie na naszej planecie mieszka może milion osób posiadających odpowiednią wiedzę techniczną”. Wyobraźmy więc sobie, że bomby atomowe ma milion osób.
Problem w tym, że aby zlikwidować to zagrożenie, należałoby zatrzymać rozwój nauki. A więc nie tylko wyrzec się możliwych przyszłych przełomów w medycynie, ale również pozbawić ochrony przed naturalnymi patogenami – przecież to biotechnologia pozwoliła nam na przebadanie wirusa SARS-CoV-2 i szybkie opracowanie szczepionki. Bo groźni są nie tylko terroryści, mogący użyć broni biologicznej, ale i sama praca naukowców z wysoce zaraźliwymi czynnikami to możliwość zaistnienia tragicznego w skutkach wypadku. „Nie ma znaczenia, czy koniec świata dokona się umyślnie, czy przypadkiem, w wyniku terroru czy pomyłki. To koniec – i koniec” – podsumowuje Walsh.
W zasadzie analogiczne argumenty przemawiają za tym, by bać się rozwoju sztucznej inteligencji. Tu wprawdzie autor „Końca świata” wchodzi na pole czysto spekulatywne (podobnie jak w rozdziale o Obcych, który to temat z definicji jest czystą zgadywanką), jako że SI to nawet nie tyle technologia przyszłości, ile cel, którego ludzkość może nigdy nie osiągnąć. Niemniej, jak w przypadku biotechnologii, SI mogłaby teoretycznie wspomóc nas w przeciwdziałaniu wszelkim zagrożeniom egzystencjalnym, jak i być może stać się największym z nich. Są to pola tak szybkiego postępu naukowo-technicznego, że próby regulacji skazane są na porażkę, bo trudno przewidzieć wszystkie możliwe ścieżki rozwoju tych dziedzin.
W jednym z ostatnich rozdziałów „Końca świata” Walsh rysuje scenariusze przetrwania ludzkości, gdy już ziści się jedno z zagrożeń egzystencjalnych. Może warto posłuchać Elona Muska czy Jeffa Bezosa i wspierać ich wysiłki kolonizowania innych planet, gwarantując w ten sposób, że nawet jeżeli Ziemia zostanie zniszczona, ludzkość przetrwa? A może przyjrzeć się „postapokaliptycznym dietom”, czyli przekonać się do jedzenia grzybów, owadów lub mikrobów, które mogłyby zastąpić w naszych jadłospisach roślinność i mięso zwierząt, gdy erupcja superwulkanu zasypie pastwiska popiołem i skazi glebę na dziesiątki lat?
Bardziej optymistyczną opcją jest lektura fragmentu książki Walsha, w którym pisze, jak ludzkość umiała zidentyfikować i poradzić sobie z globalnym kryzysem w postaci rosnącej dziury ozonowej. „W latach osiemdziesiątych rządy różnych państw świata zaczęły zakazywać stosowania freonów (…). W 1987 r. społeczność międzynarodowa przyjęła już protokół montrealski – traktat zobowiązujący sygnatariuszy do rezygnacji ze stosowania substancji szkodzących ozonosferze w tym freonów. Protokół montrealski był pierwszym traktatem ratyfikowanym przez wszystkie kraje świata (…). Dzięki protokołowi udało się zatrzymać słabnięcie warstwy ozonowej. Do 2050 r. powinna się ona niemal całkiem zregenerować”.
Czyli potrafimy. Może więc jest nadzieja dla ludzkości?
Bryan Walsh, Koniec świata. Krótki przewodnik po tym, co nas czeka, tłum. Grzegorz Kulesza, Wyd. Czarna Owca, Warszawa 2021 r.
Artykuł pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polityka”.
Fot. główne: Yosh Ginsu on Unsplash