Skoro stare kino akcji z prawdziwymi kaskaderami zamiast generowanych komputerowo bohaterów odeszło, to dlaczego uwielbiana przez młodą widownię seria o Johnie Wicku regularnie wraca na szczyt box office’u?
W okolicach 2010 r. powoli żegnaliśmy kino akcji i jego twardszych niż stal bohaterów. Przepadł gdzieś Dolph Lundgren. Jean-Claude Van Damme był trzy lata przed tryumfalnym powrotem na ekrany w… reklamie ciężarówek. Arnold Schwarzenegger w „Terminatorze. Ocaleniu” nie pojawił się osobiście, bo już zastąpiono go przez cyfrowego klona. Jackie Chan i Jet Li kręcili niemal wyłącznie w Azji. A Sylvester Stallone wprawdzie strzelał jeszcze w dżungli („John Rambo” z 2008 r.), ale i on już wiedział, że zmierzch jest bliski.
W 2010 r. do kin trafili bowiem „Niezniszczalni”, których oryginalny tytuł lepiej oddaje sens tej produkcji – „Expendables”, czyli „zbędni”, „niepotrzebni” lub, nieco swobodniej, „spisani na straty”. Była to opowieść o leciwych herosach z giwerami ustępującymi rozmiarem wyłącznie ich bicepsom, zbierających się, by odejść w chwale, przy okazji wysadzając to i owo i wystrzeliwując po 10 tys. nabojów, najlepiej z jednego magazynka. Na ekranie spotkali się Stallone, Lundgren, Li i Eric Roberts, doprosili m.in. Jasona Stathama, Steve’a Austina i Mickeya Rourke’a. Poziom testosteronu wybił ponad skalę, a tzw. one-linery (krótkie, najczęściej żartobliwe teksty) cięły powietrze niczym pociski.
Skok przez płot
Na chwilę się udało. Widownia zachłysnęła się nostalgią i film zarobił ponad 270 mln dol., co pozwoliło na jeszcze jedną ostatnią akcję („Niezniszczalni 2”, 2012 r.) oraz jeszcze jedną ostatnią-ostatnią akcję („Niezniszczalni 3”, 2014 r.). Wtedy jednak panowie twardziele usłyszeli: dość. Trzeci film ledwie przekroczył 200 mln dol. przychodu i nawet jeżeli na siebie zarobił, to z ledwością. Był już środek ery superbohaterów. Rozpoczęty w 2008 r. filmem „Iron Man” tryumfalny pochód komiksowych herosów przez ekrany kin trwa do dziś, i choć ostatnio łapie zadyszkę (słaby wynik „Ant-Mana i Osy: Kwantomanii”), to samo tylko Kinowe Uniwersum Marvela zarobiło już blisko 30 mld dol., a na liście najbardziej dochodowych filmów wszech czasów „Avengers: Koniec gry” (2,79 mld dol.) ustępuje wyłącznie „Avatarowi” (2,92 mld dol.).
Wydawało się więc, że wszystko stracone. Że produkcje typu „Krwawy sport”, „Amerykański ninja”, „Predator” czy „Uniwersalny żołnierz” to pieśń przeszłości.
Zdarzało się, że od czasu do czasu pojawiało się światełko w tunelu. „Raid” z 2011 r. porwał widownię swoją efektownością i szybko stał się produkcją kultową. Niestety, raczej tylko wśród wąskiej grupki miłośników i miłośniczek gatunku „spluwą i pięścią”. Podobnie „Dredd” z 2012 r., w reżyserii Pete’a Travisa (a wedle doniesień, faktycznej reżyserii Alexa Garlanda) zyskał grono nie tyle fanów, ile wyznawców. Niespodziewanym hitem była „Uprowadzona” z 2008 r., gdzie Liam Neeson najpierw groził porywaczom swojej córki przez telefon, by później rozprawiać się z nimi na wiele – najczęściej brutalnych – sposobów. Hit szybko przerodził się w serię, ta zaś jeszcze szybciej stała się pośmiewiskiem, czego symbolem była „kultowa” już dziś scena skoku przez płot. By ukryć fizyczne niedobory Neesona oraz dodać scenie dynamizmu, ta prosta sekwencja pokazana była poprzez kilkanaście cięć montażowych i zmian perspektywy, dając efekt, który najbardziej życzliwi określiliby mianem kuriozalnego.
Scena skoku przez płot z „Uprowadzonej 3” była symbolem tego, w jakim stanie znajdowało się ówczesne kino akcji – skazane na wiekowych, niesprawnych aktorów, inkasujących spore czeki za firmowanie swoimi rozpoznawalnymi nazwiskami produkowanych taśmowo filmideł. Na szczęście w tym samym roku, gdy Liam Neeson bił rekord Guinnessa w liczbie cięć w jednej scenie, na ekrany kin wszedł „John Wick”, film, który odmienił kino akcji i tchnął w nie nową energię.
Wszystko przez psa
Na ten film w drugiej połowie 2014 r. niemalże nikt nie czekał. Reprezentował on przebrzmiały gatunek, z dwoma debiutantami – Chadem Stahelskim i Davidem Leitchem – na stołkach reżyserów oraz Keanu Reevesem w roli głównego bohatera. Reeves, który ponad dekadę po ostatnim (do czasu) „Matrixie” grał wprawdzie w produkcjach wielkobudżetowych, ale nie przynoszących spodziewanych wyników finansowych. Stahelski i Leitch, owszem, mieli bogate doświadczenie, tyle że jako kaskaderzy (ten pierwszy był dublerem Reevesa w „Matrixie”) a nie w roli reżyserów. Na dodatek sam film wydawał się nie traktować siebie zbyt poważnie, jako uzasadnienie dla niezwykle krwawej zemsty w wykonaniu głównego bohatera proponując… śmierć jego psa.
Dziś z „Johna Wicka” nikt się już nie śmieje. Coraz więcej osób natomiast czeka na każdą kolejną odsłonę losów mrukliwego byłego płatnego mordercy. Pierwszy film z serii zarobił 86 mln dol., trzeci już blisko ćwierć miliarda więcej, a wnosząc po aktualnych wynikach najnowszej, czwartej części, tendencja zwyżkowa się utrzyma. Hollywood łapie się za głowę, że ktoś był w stanie zbudować coś od zera – bo film Stahelskiego i Leitcha niczego nie adaptował, nie był również sequelem czy prequelem ani nawet nie należał do żadnego uniwersum.
Ten sukces powstał w opozycji do tego wszystkiego, co w tym czasie rządziło w kinach. Postaci rodem z komiksów rzucały sobą w budynki, równały z ziemią całe miasta, by następnie strzepywać kurz z ramion i kontynuować ten cykl przemocy bez żadnych konsekwencji. W trylogii „Hobbit” w reżyserii Petera Jacksona sceny akcji przypominały ujęcia z platformowych gier wideo, z postaciami łamiącymi prawa fizyki i koszącymi wrogów niczym łany zboża. Z kolei seria „Szybcy i wściekli” weszła już w fazę „odlotu”, gdzie samochody funkcjonalnie bardziej przypominały statki kosmiczne, a bohaterowie nawet nie ukrywali, że sprawnością i niezniszczalnością różnią się czymkolwiek od Supermana czy Thora. Widownia potrzebowała odtrutki na uderzającą w nich z ekranu orgię efektów specjalnych.
Odpowiedzieli na to Chad Stahelski i David Leitch, którzy od 1997 r. pracowali wspólnie jako 87eleven, czyli firma specjalizująca się w kaskaderce. Dla nich oraz znanego im dobrze z innych projektów Keanu Reevesa „John Wick” miał być popisem profesjonalnych umiejętności. Łatwo sobie wyobrazić, że mogli traktować tę produkcję jako reklamę samych siebie, która – nawet w wypadku klapy kinowej – pomogłaby ich firmie zdobywać kolejne zlecenia. Bo tym jest „John Wick”: sekwencją niesamowicie skomplikowanych i efektownych scen akcji, w których ekipa popisuje się zestawem różnorodnych umiejętności, kręci to zazwyczaj w szerokich kadrach, z często nieruchomą lub płynnie poruszającą się kamerą, z jak najmniejszą liczbą cięć. Tam, gdzie inni zwykli uciekać w frenetyczne ruchy kamery i niezliczone cięcia, by ukrywać mankamenty tego, co kręcą, Leitch i Stahelski chełpili się wiarą w umiejętności swojej ekipy, dbając o widoczność każdego szczegółu. W niedawnym wywiadzie dla „Wired” ten drugi powiedział: „Nie jesteśmy przeciwni efektom specjalnym. Mamy natomiast problem z tym, gdy używa ich się, by ukrywać braki w kreatywności”. Jeżeli natomiast można czegoś odmówić tytułowemu bohaterowi ich filmów, to nie był tym brak kreatywności w zabijaniu.
Realizm, dopracowane choreografie, długie ujęcia i szerokie kadry w kolejnych latach stawały się nową normą kina akcji, co było największą zmianą jakościową od czasów „Tożsamości Bourne’a” (2002 r.) w reżyserii Douga Limana (któremu to filmowi zawdzięczamy m.in. odmienionego Bonda w „Casino Royale”, 2006 r.). Częściowo zmiany te rozlewały się szeroko dzięki wysiłkom samych Leitcha i Stahelskiego. Ten drugi kręcił kolejne odsłony serii o „Johnie Wicku” (2017, 2019 i 2023 r.), a ten pierwszy zaczął od „Atomic Blonde” z Charlize Theron, potem przeszedł do „Deadpoola 2”, wprowadził nawet trochę realizmu do serii „Szybcy i wściekli”, kręcąc „Hobbsa i Shawa” z Dwaynem „The Rockiem” Johnsonem i Jasonem Stathamem. W ubiegłym roku premierę miał jego „Bullet Train” z Bradem Pittem.
Charlize Theron w rozmowie z POLITYKĄ nie miała wątpliwości, że podczas pracy z Leitchem brała udział w tworzeniu nowych ekranowych standardów: „Z prac nad »Atomic Blonde« pamiętam, że gdy miałam twarz pokrytą siniakami, naprawdę niektórym to przeszkadzało – mówiła. – Tłumaczyłam im, że przecież dopiero co walczyłam z siedmioma facetami w ciasnym korytarzu, a oni na to, że jasne, chcą oglądać takie sceny walk, ale już nie efekty tego starcia na moim ciele. Ja się jednak upierałam, bo przecież moja bohaterka walczyła z nimi wręcz, nie mogliśmy więc oddzielić tych scen od ich konsekwencji. Ostatecznie, gdy film trafił do kin, chwalono właśnie świeżość tego podejścia do postaci kobiecej i jej obrażeń, w opozycji do standardu, czyli maźnięcia brudu gdzieś na policzku bohaterki albo małej blizny, która tylko dodaje jej uroku”.
Życzenie śmierci
Fala zmian rozlewała się coraz szerzej. Gdy w 2018 r. podjęto próbę „odświeżenia” historii słynnego łucznika w filmie „Robin Hood: Początek” z Taronem Egertonem, twórcy nie ukrywali, że Robin ma robić z łukiem to, co Wick z pistoletem. Podobnie, gdy nasz swojski Geralt walczył z bandą Renfri w Blaviken w pierwszym odcinku „Wiedźmina” (Netflix), w tym, co z mieczem wyczyniał Henry Cavill, więcej było z Wicka, niż z tego, do czego wcześniej przyzwyczajało nas ekranowe fantasy.
Również w Polsce doczekać się mamy odpowiedzi na ten trend – prezentowane przez Netflixa materiały z filmu „Dzień matki” (2023 r.), na których Agnieszka Grochowska przechodzi rygorystyczny trening sprawnościowy, sztuk walki i szkolenie strzeleckie, jako żywo przypominają zakulisowe przebitki z „Johna Wicka” czy „Atomic Blonde”.
Kolejnym beneficjentem zjawiska okazał się Tom Cruise, którego flagowa seria, „Mission: Impossible” przeżywała kilkanaście lat temu kryzys. Jeszcze w 2006 r. „Mission: Impossible III” nie było w stanie przebić granicy 400 mln dol. przychodu, podczas gdy 5 lat później „Ghost Protocol” niemalże podwoiło ten wynik, a „Fallout” z 2018 r. jeszcze go wyśrubował. Z każdym kolejnym filmem jego gwiazda i zarazem producent, czyli Cruise, szokował świat coraz bardziej wymyślnymi i niebezpiecznymi wyczynami kaskaderskimi, które koniecznie musiał wykonywać sam i które sprawiały wrażenie, jakby aktor chciał zginąć w najbardziej efektowny sposób.
Matt Damon, odtwórca roli Bourne’a, wspomina rozmowę z Cruise’em, w czasie której zapytał go o nagraną do „Ghost Protocol” scenę wspinaczki po najwyższym budynku świata, Burdż Chalifa w Dubaju. Podekscytowany gwiazdor miał wyznać, że marzył o nakręceniu czegoś takiego od lat. I że gdy spec od bezpieczeństwa na planie powiedział mu, że absolutnie nie może tego zrobić, bo to zbyt niebezpieczne… natychmiast zwolniono go i zastąpiono kimś, kto był bardziej chętny przytaknąć Cruise’owi. Z kolei w „Rogue Nation” aktor podnosił poprzeczkę sekwencją, w której wisiał uczepiony drzwi startującego samolotu.
Choć do premiery nowej części, „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One”, jeszcze kilka miesięcy, już teraz udostępniono materiały zakulisowe, na których widać Toma Cruise’a, tym razem próbującego zginąć w trakcie skoku ze spadochronem, który wykonuje na motorze, na którym wybija się z rampy wiszącej nad przepaścią.
Również olbrzymi sukces zeszłorocznego „Top Gun: Maverick” w dużej mierze opierał się na narracji, że wszystkie niesamowite popisy lotnicze, które mogliśmy oglądać na ekranie, kręcono naprawdę. Blisko 1,5 mld dol., które ten hit przyniósł, jasno pokazuje, że te zabiegi filmowe widownia świetnie rozumie.
Świat Wicka
Wspólnym wysiłkiem Tom Cruise i Keanu Reeves uratowali kino akcji. Oraz zawód kaskadera. Ten pierwszy powiększa przy tym majątek, a ten drugi – przeżywa nową zawodową młodość. Po latach odgrzewa nawet dawne role, kręcąc kontynuacje filmów, które jeszcze do niedawna nie interesowały żadnego producenta w Hollywood: „Bill i Ted ratują wszechświat”, „Matrix Zmartwychwstania” (tu historia jest bardziej złożona, ale odświeżony status Reevesa jako gwiazdy miał znaczenie) czy planowany sequel ukochanego projektu aktora, „Constantine”, którego jeszcze jakiś czas temu nie mógł się doprosić w Warner Bros.
O ironio, sam „John Wick” z kolei w pewnym sensie zamienia się w to, do czego w opozycji rósł – przed nami bowiem powstanie prawdziwego uniwersum Johna Wicka, w którym obok głównej serii będzie jeszcze film „Ballerina” z Aną de Armas i serial „The Continental” platformy Peacock, skupiający się na eksplorowaniu niezwykłego podziemia płatnych zabójców, rozwijanego wraz z każdą kolejną odsłoną serii.
Można się zastanawiać, gdzie są ostateczne granice. Czy Cruise w końcu trafi na coś, co go przerośnie? Czy po kolejnej krwawej jatce John Wick zazna spokoju, którego pragnie od pierwszej części swoich przygód? A może wszystko dokona się jak zwykle głosami widowni, która najpierw zachłysnęła się superbohaterami, potem zaczęła szukać realizmu, a teraz, przysypana łuskami nabojów, znowu ucieknie w lżejsze, mniej intensywne historie. Jedno jest pewne – cokolwiek stanie się z kinem akcji, Sylvester Stallone i grupka jego kumpli z siłowni będą czyhać, by wyruszyć w kolejną tym-razem-już-ostatnią akcję. We wrześniu tego roku, po niemalże dekadzie przerwy, Sly i spółka powrócą w „Niezniszczalnych 4”. Kolejna niemożliwa rzecz stała się możliwa dzięki podbojom Johna Wicka.
Artykuł pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polityka”.