W filmie „Zielony rycerz. Green Knight” Davida Lowery’ego oglądamy Króla Artura i jego rycerzy Okrągłego Stołu. Znowu. Co takiego tkwi w legendach arturiańskich, że współczesna kultura regularnie do nich wraca?
Kto czytał legendy arturiańskie? „Śmierć Artura” autorstwa XV-wiecznego pisarza Thomasa Mallory’ego to lektura znana głównie mediewistom. To zresztą nie jest oryginał, a coś w rodzaju kompilacji tego, co o Arturze pisano przez wcześniejszych dziesięć wieków naszej ery. Pierwsze wzmianki o królu pojawiły się w celtyckiej poezji z V w., pierwszą wersją jego historii była ta zawarta w „Historia Brittonum” Nenniusa z IX w.
A jednak większość z nas doskonale wie, kim był Artur, kim dla niego była Ginewra, zna imię królewskiego miecza Excalibura, a także artefakt, którego poszukiwał król: Święty Graal. Imiona rycerzy Okrągłego Stołu mogą nam sprawić pewien problem, ale – jak w przypadku reniferów Świętego Mikołaja – każdy jest w stanie wymienić przynajmniej kilku najpopularniejszych: Lancelot, Galahad, Tristan, Gawen.
Profesor Dorsey Armstrong z uniwersytetu w Purdue, specjalizująca się w literaturze średniowiecznej, porównuje Króla Artura do Jezusa. Według niej tylko opowieść leżąca u fundamentów chrześcijaństwa może równać się z historią legendarnego władcy Brytanii pod względem żywotności i nieustającej rozpoznawalności wśród kolejnych pokoleń. Król i towarzyszący mu rycerze nieustannie powracają w nowych iteracjach. 1500 lat opowieści.
Mówiąc o Królu Arturze, powinniśmy mówić o legendach arturiańskich, a więc całym zbiorze tekstów, dotyczącym nie tylko samego władcy, ale i przygód jego towarzyszy. Taką fabułą będzie „Tristan i Izolda” o tragicznej w skutkach miłości jednego z rycerzy Okrągłego Stołu. Albo poemat „Pan Gawen i Zielony Rycerz” (wersja obecnie dostępna w Polsce bazuje na przekładzie J.R.R. Tolkiena), w którym inny z rycerzy Artura musi podjąć wyzwanie rzucone przez nieśmiertelnego przeciwnika – to z tego tekstu czerpał David Lowery, tworząc swój nowy, właśnie wchodzący na ekrany kin film. Sama historia Artura ma zresztą mnóstwo wersji, a wiele z tego, co uznajemy za absolutnie nieodzowne w tej opowieści, jak zamek Camelot, czarodziej Merlin czy magiczny miecz, to elementy dodawane stopniowo przez kolejnych twórców na przestrzeni stuleci.
Co więc jest esencją opowieści o Królu Arturze? Artur, choć jest sukcesorem linii królewskiej, synem Uthera Pendragona, władcą Brytanii zostaje, gdy dobywa miecza Excalibura, który tkwił w kamieniu (w innych wersjach Artur otrzymuje miecz od Pani Jeziora, zwanej również Nimue). Królewską siedzibą jest zamek Camelot, gdzie obok króla na tronie zasiada jego żona Ginewra, a za plecami władcy stoi jego doradca mag Merlin. Króla otacza kwiat rycerstwa, pospołu zasiadają przy Okrągłym Stole, symbolizującym równość wszystkich rozmówców. Najbliżej Artura jest Lancelot z Jeziora, najznamienitszy spośród królewskich wojowników, który jednak zdradza swojego władcę, wdając się w romans z Ginewrą. Waśń między przyjaciółmi doprowadza Camelot na skraj upadku, co wykorzystują wrogowie Artura, czyli władająca niezwykłymi mocami Morgana Le Fay, przyrodnia siostra króla, oraz ich narodzony z kazirodczego związku syn Mordred. Los Króla Artura dopełnia się w bitwie pod Camlann, gdzie zostaje śmiertelnie raniony przez swojego syna/siostrzeńca, a następnie zabrany na skrytą za mgłami wyspę Avalon, czyli do celtyckiej krainy zmarłych.
Między Twainem a Sapkowskim
Jak zostało wspomniane, wersji opowieści o Królu Arturze jest wiele. A kultura popularna co rusz dokłada kolejne. O sile arturiańskich historii najlepiej świadczy nie tylko to, ile razy twórcy i twórczynie opowiadali je wciąż na nowo, ale też to, że jakiekolwiek zaskakujące formy remiksowana opowieść by przybierała, wciąż pozostaje rozpoznawalna.
Mark Twain np. w wydanej w 1889 r. powieści „Jankes na dworze Króla Artura” zabawił się w satyrę, przenosząc do Camelot Amerykanina z końcówki XIX w. Wspominana na początku profesor Armstrong za najlepszą adaptację legendy arturiańskiej uznaje… film „Monty Python i Święty Graal” (1975), gdzie Artur na poszukiwanie tytułowego artefaktu wybiera się bez konia, ale za to ze sługą, który z pomocą łupin kokosa naśladuje dźwięki stąpania końskich kopyt. W „Shreku Trzecim” (2007) poznajemy nie Artura, ale Artiego, czyli chłopca wyśmiewanego przez rówieśników, którego tytułowy sympatyczny ogr chce wrobić w rządzenie królestwem, bo sam ma ochotę wrócić na swoje bagniste odludzie.
Jeżeli jako kryterium w tej selekcji wyznaczymy nie bezpośrednie czerpanie z historii Artura, ale oczywiste inspiracje, na taką listę trafi absolutna klasyka. Od „Władcy pierścieni” J.R.R. Tolkiena (Kogo przypomina nam Gandalf? A Aragorn, powracający król, którego los nieodzownie związany jest z potężnym mieczem Andúrilem?), przez „Gwiezdne wojny” (znowu Merlin, tym razem przebrany za Obi-Wana Kenobiego, no i droga protagonisty związana jest też z niezwykłym mieczem, tyle że świetlnym, a do tego dorzucamy oparcie głównego konfliktu na linii ojciec–syn, tu po prostu odwróconej), aż po rodzimego „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego (ostatni tom pięcioksięgu powieściowego nosi tytuł „Pani Jeziora”, w samej postaci Geralta widziano zaś inspiracje Galahadem czy Percevalem, w opowiadaniu „Coś się kończy, coś się zaczyna”, czyli wiedźmińskim apokryfie, Sapkowski już wprost splata te dwie historie).
Niekończąca się opowieść
Legenda wciąż powraca, i to z rosnącą intensywnością. Od połowy poprzedniego stulecia nie było dekady bez kolejnej przełomowej, kultowej czy po prostu popularnej wariacji na temat tych historii. W 1938 r. T.H. White opublikował historię „Miecz dla króla”, która wraz z kolejnymi częściami złożyła się na dzieło „Był sobie raz na zawsze król” (1958 r.), do dziś uważaną za – nomen omen – Święty Graal wśród retellingów historii Króla Artura. W pięć lat po publikacji książki do kin trafiła bazująca na niej animacja Disneya „Miecz w kamieniu”, która utrwaliła bajkowe wizerunki młodego Artura oraz czarodzieja Merlina. W połowie lat 70. grupa Monty Python dała nam wspomnianą już kultową historię poszukiwania Graala. Kolejna dekada to z jednej strony głośny film „Excalibur” w reżyserii Johna Boormana, z drugiej natomiast powieść „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley, czyli feministyczna wersja tej historii, tym razem opowiadanej z perspektywy Morgany. Potem, w latach 90., było już tylko intensywniej: „Rycerz Króla Artura” z Seanem Connerym jako Arturem i Richardem Gere’em w roli Lancelota, popularne serie książkowe T.A. Barrona („Merlin”) i Bernarda Cornwella („Trylogia arturiańska”), a w Polsce „Prawdziwa historia Morgan Le Fay i Rycerzy Okrągłego Stołu” Krystyny Kwiatkowskiej oraz „Maladie” Andrzeja Sapkowskiego, w której autor „Wiedźmina” wziął na warsztat opowieść o Tristanie i Izoldzie.
W XXI w. z kolei Artur był już Rzymianinem (quasi-historyczny „Król Artur” z 2004 r. z Clive’em Owenem), zabijał wiedźmy, z którymi potem walczył jego potomek Hellboy (film „Hellboy” z 2019 r., inspirowany komiksem Mike’a Mignoli), angażował się pośrednio w potyczki wielkich robotów z kosmosu („Transformers. Ostatni rycerz”, 2017), był królem złodziei w filmie „gangsterskim” Guya Ritchiego („Król Artur: Legenda miecza”, 2017 r.), a także doczekał się kolejnego feministycznego retellingu, serialu „Przeklęta” (2020 r.), gdzie główną bohaterką była nastoletnia czarownica Nimue – Pani Jeziora, a sam przyszły król – niegodnym honoru rycerskiego obdartusem, na początku swojej drogi do odkupienia. W „Dzieciaku, który został królem” (2019 r.) jego miecz trafił natomiast w ręce młodego Alexa, który wraz z przyjaciółmi nauczył się radzić sobie z oprychami, a przy okazji ocalił świat.
Skrzynka z gadżetami
Dlaczego jednak Artur? Dlaczego to właśnie ten na wpół legendarny władca musiał pojawić się w kolejnej odsłonie blockbustera o Transformersach? Albo wpaść w ręce Guya Ritchiego, który przerobił go na swoją modłę, czyniąc prawie niemożliwym do rozpoznania? Podobnie zresztą jest w przypadku „Przeklętej”, produkcji Netflixa, gdzie poza imionami i obecnością Excalibura niewiele więcej z kanonu legend arturiańskich się pojawia. Po co brać coś, co wszyscy tak dobrze znamy, skoro celem jest wywrócenie tego na nice?
Legendy arturiańskie to bogate repozytorium historii zdolnych dostosować się do każdej mody, czy będzie to kino historyczne („Król Artur”, 2004 r.), czy tragiczny romans („Tristan i Izolda”, 2007 r.), czy serial przygodowy („Merlin”, 2008 r.), czy obraz odwołujący się klimatów dawnej, mitycznej Brytanii („Zielony rycerz. Green Knight”).
Te opowieści to fundament tropów fabularnych, na których wciąż się buduje nowe historie: od zera do bohatera, mędrzec prowadzący przyszłego bohatera, poszukiwanie niezwykłego artefaktu, magiczny miecz jako symbol władzy, tragiczny trójkąt miłosny, upadek i śmierć z ręki syna.
Jednocześnie współczesne produkty kultury popularnej często buduje się nie na fabułach, tylko postaciach. Na doskonale rozpoznawalnych, popularnych bohaterach, którzy przerastają oryginalne historie i mogą powracać i powracać, w niekończącym się cyklu sequeli, prequeli, spin-offów i remake’ów. W tym względzie Król Artur i jego otoczenie to władcy nie tylko Camelotu, ale też Hollywoodu i okolic.
Twórca „Przeklętej” Thomas Wheeler przepisał opowieść o legendarnym władcy tak, by na pierwszym planie postawić postać kobiecą, bo chciał zainteresować tymi historiami swoją nastoletnią córkę. Aktualizował więc starą opowieść pod nowych odbiorców. A przy okazji wysyłał pewną wiadomość, dotyczącą udziału dziewczynek i kobiet w kulturze popularnej. Przepisywanie kultowych fabuł tak, by było w nich więcej miejsca dla postaci kobiecych, to obecnie mocny trend, a opowieść o Królu Arturze ze względu na swoją siłę i rozpoznawalność to dla takiej kampanii oczywisty fundament.
Ale są też tacy, którzy sięgają do tych historii niczym do skrzynki z gadżetami posiadającymi magiczną moc automatycznego pogłębiania opowiadanej historii. Czy Transformersy mogły w V w. spotkać się z jakimiś innymi rycerzami? Jasne, ale zetknięcie z Arturem daje fabule podstawę, której filmowcy nawet nie muszą dopowiadać – ona tkwi w naszej głowie. Gdy w „Hellboyu” Neil Marshall potrzebował potężnego artefaktu, który jako jedyny mógł zabić wiedźmę Nimue, Excalibur był do tego idealny – nie trzeba objaśniać widowni, co ten miecz daje bohaterowi, skąd się wziął i jakie są zasady jego „użytkowania”.
Powrót do korzeni
Podobnie w „Zielonym rycerzu. Green Knight” David Lowery całą motywację młodego Gawena, by podjąć niebezpieczne wyzwanie, zawarł w krótkiej jak mgnienie oka scenie, w której stary Artur pyta siostrzeńca, kogo widzi zasiadającego przy Okrągłym Stole? Gawen odpowiada, że widzi legendy. I widz już wie, że chłopak dorastający w cieniu potężnych poprzedników, na czele z wujem Królem Arturem, nie może się zadowolić niczym poniżej wielkości. Gdy Gawen na chwilę bierze w swoje ręce Excalibur, choć nazwa miecza nie pada, podobnie jak on czujemy w tym momencie niezwykłą potęgę artefaktu. O tym opowiada Lowery – o honorze jako motywacji, ale również – co stanowi najważniejszy nowy wkład w tę znaną opowieść – o przekleństwie.
Wraz z młodym Gawenem wyruszamy w podróż przez Brytanię, krainę pulsującą od magii, pełną niezwykłych istot, ale równocześnie mającą w sobie wiele mroku i smutku. Bohater to jeszcze nie jeden z rycerzy wielkiego władcy, ale młodzieniec pełen strachu i niepewności, przytłoczony ciężarem oczekiwań wynikających z jego płci i statusu społecznego. Lowery, adaptując średniowieczny poemat, wpisuje go w dyskusję o społecznym definiowaniu „męskości” poprzez pojęcia niezachwianej siły i niezmąconego dylematami honoru (nawet jeżeli pcha on ku zagładzie). Miłość i rodzina w tej perspektywie występują jako w najgorszym przypadku rozpraszacze, a w najlepszym – dodatki do wizerunku mężczyzny. Grany przez Deva Patela Gawen (Gawain) to postać tragiczna, bo w dążeniu do sprostania zadaniu, wypełnienia powierzonej misji i okrycia się chwałą – traci siebie. Staje się pustą skorupą, którą inni napełniają własnymi wizjami. Zostaje Bohaterem, a potem Królem. I nikim więcej.
David Lowery w tym właśnie szukał oryginalności swojego filmu – w powrocie do korzeni legend arturiańskich. Po dekadach oglądania Artura w najróżniejszych iteracjach, od historycznego realizmu po satyry i efekciarskie spektakle fantastyczne, „Zielony rycerz. Green Knight” wyróżnia się tym, że świadomie stawia na mit, którego nie przerabia, tylko chce się w nim zanurzyć, żeby zmierzyć się z jego konsekwencjami. Film ma posmak legendy. Doskonale widać to w – godnych przynajmniej nominacji do Oscara – kostiumach autorstwa Małgosi Turzańskiej, które z jednej strony sprawiają wrażenie strojów pasujących do gości gali MET, ale z drugiej są silnie inspirowane średniowiecznymi ikonami świętych, co w połączeniu z odpowiednią scenografią i klimatycznymi ujęciami zanurzonych we mgle górskich szczytów przenosi nas wprost do czasów legend, do Brytanii Króla Artura.
Czyli zaczynamy od początku. Znowu.
Artykuł pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polityka”.
Fot. główne: kadr z filmu „Zielony Rycerz. Green Knight”.