Natchnienie? Tylko pisarze gadają takie bzdury. Nie czułem natchnienia od 1986 r. – mówi Marlon James, zdobywca Bookera, autor powieści „Czarny Lampart, Czerwony Wilk”.
Marcin Zwierzchowski: Powiedział pan kiedyś, że zaczął pisać, żeby pisanie i książki dały panu inne życie.
Marlon James: Zacząłem też pisać dlatego, że już to robiłem. Pisałem teksty reklamowe i tym podobne, ale tam chodziło o sprzedawanie i stosowanie chwytów. Cała moja kariera, całe moje życie obracały się wokół tworzenia dla innych, żeby sprzedawać produkty. Dlatego właśnie zwróciłem się ku pisarstwu. To było coś tylko mojego.
Ile z tego, co zostało opisane w „Krótkiej historii siedmiu zabójstw”, naprawdę pan pamięta? Większość z tych wydarzeń miała miejsce w latach 70.
Jednym z powodów, dla których zostałem pisarzem, jest fakt, że mam dobrą pamięć. Większość wydarzeń z lat 70. dobrze zrozumieliśmy dopiero w latach 80., a wtedy byłem już nastolatkiem. W 1976 r. wiedziałem, że postrzelono Boba Marleya, wiedziałem, że dorośli się bali, ale nie rozumiałem dlaczego. Moi rodzice niepokoili się postrzeleniem Marleya, bo w całej Jamajce uważany był za nietykalnego. Oznaczało to, że jeśli ktoś usiłował go zastrzelić, można było zabić każdego. Nie rozumiałem tego w 1976 r., bo miałem wtedy sześć lat, ale widziałem to w reakcjach dorosłych. Dzieci nie są głupie, nawet jeśli nie rozumieją, to widzą i wiedzą różne rzeczy. Kiedy więc robiłem badania do książki, tak naprawdę potwierdzałem to, co już wiedziałem, lub podejrzewałem.
Ile materiałów źródłowych miał pan do dyspozycji? Ile z Siedmiu zabójstw można uznać za literaturę faktu?
Nie chciałem pisać reportażu, bo nie znałem tej historii. Wiedziałem to i owo, więc mogłem wypełnić resztę fikcją. Nie znamy nawet imion niektórych z tych ludzi. Nie było Weepera, nie było Bam-Bama, nie było Demusa, sam wymyśliłem te imiona. Zawsze pociągała mnie ta konkretna historia z życia Marleya, bo nikt o niej nie mówi.
Nikt nie mówi o tak ważnym wydarzeniu?
Prawie nikt. Nawet w filmie dokumentalnym o Marleyu sprawa postrzelenia zajmuje trzy minuty.
Dlaczego tak jest?
Pewnie dlatego, że wielu ludzi uważa, że sprawcy dalej żyją. Nie sądzę, żeby tak było. Myślę, że wszyscy już umarli, w przeciwnym razie nie ryzykowałbym napisania tej książki. Zresztą przypuszczam też, że ci goście nie należeli do takich, którzy czytają książki, więc myślę, że jestem bezpieczny. Choć nie pomogło to Salmanowi Rushdiemu. A pamiętajmy, że większość ludzi, którzy chcieli go zabić, nie przeczytało nawet jego książki.
Czyli obawiał się pan o swoje życie?
Mimo wszystko pisałem o mordercach i wyjawiałem coś, o czym nie chcieli mówić. Do tego wplątałem w tę historię kilka wciąż żyjących osób – opisana przeze mnie partia polityczna wypadła w książce chyba gorzej niż w rzeczywistości. W książce nazwałem ich Partią Pracy. Kiedy wróciłem na Jamajkę, akurat wrócili do władzy.
Więc tak, trochę się bałem. Z drugiej jednak strony – ludzie się już tak bardzo tym nie przejmują, bo wszystko wydarzyło się ponad 40 lat temu, są tym zmęczeni. Większość graczy już nie żyje. Na Jamajce nikt już nie zabija, by zdobyć władzę polityczną.
Książka przyniosła panu Nagrodę Bookera i zainteresowanie na całym świecie. Przychodzi czas na kolejną. O czym się wtedy myśli?
Tak naprawdę to nie myślę o tym. Doświadczyłem już wszystkiego. Mam za pasem książkę, która sprzedała się w dwóch tysiącach egzemplarzy, mam też książkę, która sprzedała się w 400 000. Kiedy doświadczyłeś całej gamy wydarzeń, jakie mogą ci się przydarzyć w karierze, nie martwisz się o to. Rozumiem obawy osoby, której pierwsza książka była natychmiastowym sukcesem. Ktoś taki zna tylko sukces. Ale ja znam smak porażki.
Robię to już prawie 20 lat, po prostu nie piszę tak wielu książek. Doświadczywszy wszystkich aspektów tego biznesu i każdego wyniku oraz zrządzenia losu, naprawdę się tym nie martwię. Bardziej przejmuje mnie to, że wydawca ma wysokie oczekiwania. Martwię się za niego.
Po Bookerze oznajmił pan wydawcy: Moją następną książką będzie fantasy. Jak zareagował? Nie powiedział: Poproszę więcej Jamajki, bo to odniosło sukces?
Niektórzy wydawcy tak by powiedzieli, mój nie. Dodatkowo ułatwiłem sprawę, dając do przeczytania 100 stron mojej nowej powieści. Bardzo się spodobała. Wydaje mi się, że uspokoiłem tym wszelkie obawy, jakie można było mieć, bo dla czytelników fantastyki to głęboka powieść fantastyczna, a dla czytelników literatury pięknej to książka bardzo literacka.

Jeśli więc książka trafia w oba te cele i przemawia do obu rodzajów czytelników, właśnie tego szukają amerykańscy wydawcy. Natomiast brytyjscy wydawcy widzą to zupełnie odwrotnie. Na przykład wydawca, który wydawał „Siedem zabójstw” w Zjednoczonym Królestwie, nie wydaje mojej nowej książki.
To zdumiewające.
Dla mnie też. I nie chciało jej wielu wydawców w Zjednoczonym Królestwie. Z tych samych powodów, dla których Amerykanie ją pokochali, Brytyjczycy mówią: „To zbyt fantastyczne dla czytelników literatury i zbyt literackie dla fantastów, nikt tego nie będzie chciał czytać”. Ale w takim razie kto czyta Margaret Atwood, kto czyta Ursulę Le Guin?
Nikogo w Zjednoczonym Królestwie to jednak nie dziwi. Oni wciąż bardzo trzymają się swoich gatunków literackich i swoich marginesów. Tak samo jest z kryminałami. Nie umieszczą kryminału na liście najlepszych książek tego roku, umieszczą go na liście najlepszych kryminałów.
Jaki jest więc „Czarny Lampart”?
Większość fantastyki, jaką czytam, zaczyna się od góry i dopiero schodzi do małego ulicznika. Ja zacząłem od ulicznika i wspinam się na górę. To po pierwsze. Po drugie, choć całość to trylogia, nie składa się na nią część pierwsza, druga i trzecia. To trylogia, ale część druga nie kontynuuje wątków części pierwszej. Część pierwsza kończy całą historię.
Nie znajdziesz tego w opisie, ale generalnie chodzi o trzy osoby, które przetrwały pewne wydarzenia. Próbują znaleźć dziecko, ale ono nie żyje i mamy trzy osoby, które to przeżyły. Każda książka jest relacją innego z ocalałych. To trzy postaci opowiadające tę samą historię.
To trochę jak „Siedem zabójstw”, tam też było kilka punktów widzenia.
Albo jak „Kwartet aleksandryjski”.
Serial „The Affair” przedstawiał dwie strony tej samej historii.
Właśnie, taki jest też „The Affair”. Podczas badania afrykańskich legend i opowieści odkryłem, że nie ma czegoś takiego jak autentyczna opowieść. Nie ma wersji reżyserskiej. To pięć różnych wersji tej samej historii. W Afryce rozumieją, że opowieści i znaczenia mogą się zmieniać. Nie oznacza to, że twoja historia jest bardziej prawdziwa niż moja. To właśnie jest wielka cecha afrykańskiej narracji.
I kolejny z powodów, dla których napisałem tę książkę. Chciałem zobaczyć, jak trzy patrzące na to samo osoby mogą opowiedzieć trzy różne opowieści.
Nie stawia pan tu żadnych granic pomiędzy gatunkami literackimi.
Nigdy nie lubiłem gatunków literackich. Zarówno Hemingway, jak i Faulkner ściągali od autora kryminałów Dashiella Hammetta. Obaj ściągali od Chandlera i nawet się z tym nie kryli. Chandler nauczył ich dużo o gospodarowaniu narracją. Gabriel García Márquez mówi, że jeśli pochodzisz z Karaibów, rozumiesz, dlaczego pisze się historie o deszczu żab. Karaibska rzeczywistość przerasta najbardziej szalony obraz.
Problemem przy pisaniu fantastyki jest to, że czasami czytelnik ma wrażenie, że autor sam nie wierzy w świat, który opisuje. Ciekawie jest spojrzeć na sposób, w jaki w wielu książkach działa magia. To fantastyka, ale pisana z chrześcijańskiego punktu widzenia, według którego magia jest słaba i niezbyt skuteczna. Mimo wszystko bohaterowie w nią wierzą, choć równie dobrze mogłaby to być jakaś psychoza. Miecz zawsze pokona czarownicę, jeśli wierzysz w taką magię, jeśli zabierasz się do niej z judeochrześcijańskim podejściem. A co, jeśli pochodzisz z tego świata i zupełnie w niego nie wierzysz?
Jest taki serial, nazywa się „Brytania” [w Polsce do obejrzenia na HBO GO – red.]. Lubię w nim to podejście, że świat przedstawiony jest prawdziwy. Sam chcę stworzyć świat, w którym wszystkie te rzeczy są dla postaci prawdziwe. Valhalla nie stała się prawdziwa, bo jakiś wiking wyssał ją z brudnego palca. Stała się prawdziwa, bo taka jest. I człowiek chodził po świecie, jakby Valhalla naprawdę miała znaczenie. Nie chodzisz po świecie, jakbyś w głębi ducha uważał, że to wszystko bzdury. Więc dla mnie fantastyką jest to, co sami zdefiniujemy. Fantastyką nie jest to, co określi postać w książce. Wydaje mi się, że Ursula Le Guin uchwyciła to idealnie. Nie czytasz „Ziemiomorza”, myśląc: To się nie mogło wydarzyć. Oczywiście, że się wydarzyło! I uważam, że to jest ważne. Dlatego według mnie moja książka jest powieścią fantastyczną, ale też i historyczną. Gdyby ktoś z tego świata opowiadał tę historię, znalazłyby się w niej olbrzymie ryby, syreny, zmiennokształtne hieny i wszystkie te szalone rzeczy. Kiedy skończyłem pisać, całkowicie wierzyłem w dużą część tego, co napisałem. W książce nikt nie wspomina o Europie ani o Europejczykach. Jedynie raz mówi się o postaci, która przybyła z miejsca, gdzie każdy bawi się w chowanego ze słońcem, a co siedem dni zjadają własnego boga.
Było to dla mnie bardzo ważne, żeby napisać książkę z perspektywy postaci, które są moim przeciwieństwem. Musiałem więc pozbyć się zachodnich wymysłów, że ciężka praca jest wynagradzana, że to jest dobre, a tamto złe. Musiałem to wszystko odrzucić, w przeciwnym razie napisałbym „Władcę pierścieni” z brązowoskórymi bohaterami, albo „Grę o tron” z czarnoskórymi postaciami.
Hasło reklamowe tej książki brzmiało: afrykańska „Gra o tron”.
Ale podobieństw nie widzę zbyt wiele. Ja też lubię pisać o upadku królów, więc w gruncie rzeczy tak, w mojej książce jest król. Z „Gry o tron” wziąłem jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza to poczucie niepewności: czytelnik nigdy nie wie, kto zginie następny. Sądzę, że to jedna z najlepszych rzeczy w cyklu George’a R.R. Martina. Chciałem też napisać bardzo dojrzałą powieść fantasy. Ktoś mnie spytał, czy dziecko może przeczytać moją książkę? Ująłbym to w ten sposób: kiedy dorastasz, są książki napisane dla ciebie i są książki, które musisz ukraść. Według mnie moja jest tą, którą dzieciaki muszą ukraść. Jak wszystkie moje książki jest pełna przemocy, porusza takie tematy, jak gwałt, morderstwo, skrytobójstwo i tym podobne. Pamiętam, kiedy pierwszy raz czytałem „Szoguna” albo kiedy przeczytałem „Władcę much” – książki, które choć mają w sobie dzieci, nie były dla nich napisane, jak „Buszujący w zbożu”. Taką chyba powieść napisałem. Napisałem książkę, którą bym buchnął.
Czy może pan opowiedzieć o przedstawionej w książce Afryce i jej mitach?
Część pochodzi z tego, co już wiedziałem. Jako potomek niewolników wychowany, by być częścią brytyjskiej kolonii, byłem zdziwiony, jak dużo z Afryki można wciąż znaleźć na Jamajce i w diasporze. Część z tego była zaskoczeniem, a część znałem ze starych opowieści. Nawet patois, o którym myślimy jako o gorszej wersji angielskiego, wcale taki nie jest. Po prostu ma w sobie dużo z Afryki. W niektórych afrykańskich językach czasownik zawsze występuje w czasie teraźniejszym. Więc w jamajskim angielskim nie powiem „he went” (poszedł), tylko „he did go”. Nie powiem „I’ll be there soon” (niedługo przyjdę), tylko „I soon go” (niedługo idę). Wiele osób uważa, że to po prostu uboga angielszczyzna, ale tak nie jest. To Afryka w naszych ustach i na naszych językach.

Czy istnieje jedna konkretna książka zbierająca afrykańskie opowieści? Te z mitami germańskimi czy nordyckimi znaleźć jest bardzo łatwo.
Nie ma książek z afrykańskimi mitami. Ludzie myśleli, że nikt się nimi nie zainteresuje, dlatego nie są popularne. Wiele z opowieści ludowych to dokumenty historyczne i badawcze. Jestem pewien, że niektórzy ludzie – zwłaszcza rasiści – spytają: czemu nie ma afrykańskiej „Iliady”? Jest ich mnóstwo, po prostu nie mieliśmy jeszcze naszego Homera. Wiele z tych eposów czeka na przetłumaczenie. Na razie robią to historycy, więc oznacza to, że dzięki Bogu te zapiski istnieją. Większość tego, co czytałem, stanowiły dokumenty historyczne i badawcze, sprawozdania z pierwszej ręki, ale także i spisane eposy. Ludzie nie znają tych historii. Śmieszy mnie, gdy mówi się, że „Król Lew” oparty jest na historii znanej z „Hamleta”. Gdy to słyszę, odpowiadam: Najwyraźniej nigdy nie czytaliście „Hamleta”.
Próbuję znaleźć punkty wspólne.
Amerykanie widzą je cały czas, pewnie dlatego, że Skaza zabija brata. To jedyne powiązanie. Z tego, co mi wiadomo, bohater nie sprawia, że wszyscy, których zna i kocha, umierają. „Król Lew” oparty jest na „Sundiacie” albo historii lwa z Mali. Film nawet nie zmienił jego imienia rodowego. Rodzina nazywała się Simba. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jak wiele tych afrykańskich opowieści jest już wśród nas. Ludzie myślą, że to Pete Seeger napisał „Lew stary mocno śpi” („The lion sleeps tonight”). To nie on, to jakiś Afrykanin.
Proces zbierania materiałów do książki musiał być fascynujący.
Ludzie często mi mówią: Chciałbym mieć czas, żeby pisać, na co ja odpowiadam: Czemu sądzisz, że pisanie ma czas dla ciebie? Jeśli nie masz czasu, żeby pisać, nie jesteś pisarzem. Jeśli chcesz mieć więcej czasu na pisanie, nie jesteś pisarzem. Po prostu pisz. Jest mnóstwo ludzi, którzy piszą, a nie są pisarzami. Nawet jeśli napiszesz książkę, możesz nie być pisarzem. Sztuka tak nie działa. Nie znam żadnego malarza, żadnego tancerza, którzy powiedzieliby, że nie mają czasu, żeby tańczyć. Żaden tancerz nie powie: Kiedy mam natchnienie, wychodzę potańczyć. Nie, po prostu pracujesz, ćwiczysz i powtarzasz. Tylko pisarze gadają takie bzdury. Kiedy ktoś mówi mi, że pisze, gdy ma natchnienie, ja odpowiadam: Nie czułem natchnienia od 1986 r.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem natchnienie. Siadam za biurkiem i wykonuję swoją pracę, a potem nanoszę poprawki. Ale też wierzę. Możesz wierzyć w inspirację, muzy, geniusz, talent czy co tam jeszcze. Jeśli ustanowisz sobie rutynę, muzy nadejdą. Artysta nie powie: Nie mam dziś ochoty. Nie znam żadnych dobrych muzyków, którzy tak by mówili. Czasami studenci mi mówią: Nie napisałem pracy, bo miałem zły weekend, na co odpowiadam: Pewnie twój weekend był zły, ale Virginia Woolf miała gorsze, a i tak napisała dziesiątki esejów i ponad tuzin książek. W końcu się zabiła, fakt, ale nie w tym rzecz. Pisanie, taniec, malarstwo, sztuka nie dbają o to, jak się czujesz.
Na pytanie: Jak zacząć pisanie?, Neil Gaiman odpowiedział: „Po prostu pisz. A potem nanieś poprawki. Jeśli niczego nie napiszesz, nie będziesz miał na co nanosić poprawek”.
Poprawki są jak pisanie książki na nowo. Z każdą książką, którą piszę, mam nadzieję, że jestem lepszym pisarzem i tym razem przeredaguję ją tylko dwukrotnie. Pisząc najnowszą powieść, myślałem, że już w ogóle tylko ją napiszę i będzie po sprawie. Tymczasem poprawiałem chyba pięć razy. Człowiek nigdy nie robi się w tym dobry. To świetnie, bo inaczej byłoby nudno. Czego się wtedy bać? Ludzie mówią: Musisz być bardzo odważny, a ja na to: Oszaleliście? Boję się cały czas! Każdą książkę, jaką napisałem, zaczynałem, zastanawiając się, jakim cudem ją skończę. Każda książka zaczyna się od niemożliwości: „Nie dam rady tego napisać i nie wiem, co robić. Powinienem to rzucić w cholerę, a wtedy nikt się o tym nie dowie, bo nikt im nie powie”. Nie wiem, czy to natchnienie, czy głupie szczęście, ale wiele rzeczy, które napisałem, zaczęło się od posłuchania czyjejś rozmowy. Myślę sobie wtedy: „To świetny patent!”. Moja najnowsza książka powstała właśnie dzięki „The Affair”. Ktoś opowiadał mi, o czym jest ten serial, a ja od razu pomyślałem, że to wspaniały pomysł na książkę. A wszystko, co napisałem, zaczęło się od punktu, w którym nie wiedziałem, jak się z tego wykaraskać.
Nawet po nagrodzie Bookera, po tych wszystkich dobrych recenzjach?
Przy każdej książce! Przy pisaniu tej najnowszej pocieszała mnie myśl, że już to wcześniej robiłem. W końcu tak było. Ale pisząc każdą kolejną książkę, myślę, że to będzie mój koniec, że równie dobrze mógłbym spakować manatki i rzucić to wszystko, bo nie wiem, co zrobić.
Mimo wszystko wciąż pan pisze. Ten lęk nie może więc być taki zły. Gdyby był nie do zniesienia, nie wracałby pan do niego.
Może po prostu chcę dostać wycisk, bo to łatwe. W gruncie rzeczy zawsze o tym zapominam, a pamiętam tylko koniec pisania książki. Dzięki temu mogę teraz tu siedzieć i czuć się dobrze, choć przy pisaniu miałem zszargane nerwy. Czemu wciąż się tego trzymam? Bo nie znam lepszego sposobu. Pewnie też piszę, bo po pierwsze po to tu jestem, a po drugie, nie sądzę, że mógłbym robić coś innego. To śmieszne, bo przecież robiłem już prawie wszystko. Szedłem chyba każdą ścieżką kariery. Człowiek ‒ a przynajmniej ja ‒ dociera do pewnego momentu w życiu, gdzie zadaje sobie pytanie, co by zrobił, gdyby nie pisał? Nie da się na to odpowiedzieć. Nie wiem, co bym robił, choć robiłem już prawie wszystko.
Czy któraś z afrykańskich opowieści szczególnie utkwiła panu w pamięci?
Była taka jedna, która wydała mi się dziwna. Większość afrykańskich eposów dotyczy mężczyzn. Nawet gdy trafiają się jakieś kobiety, nie ma ich zbyt wiele. Przetłumaczono z nich tylko jedną. Opowiadana jest z punktu widzenia kobiety, która jest wiedźmą-kanibalem. Wspaniałe w tej historii jest to, że jedyną osobą, która mogła wygrać z tą kobietą, była jej własna córka. Córka pokonuje matkę w czarach, ale wbrew oczekiwaniom wiedźma nie dostaje za swoje. Mówi za to: “Pokonała mnie własna córka. Położę się teraz i umrę.” Prawie przypadkiem opowieść ta jest na wskroś feministyczna. Wszyscy występujący w niej mężczyźni są głupi i zostają pożarci. Jedyną osobą, która może przechytrzyć wiedźmę jest jej własna córka. To wspaniała opowieść, nie mogłem uwierzyć, kiedy ją czytałem.
W opowieściach tych znalazłem też inną fascynującą rzecz: są pełne wampirów. Żadnemu z nich nie straszne jest jednak światło słoneczne, nie mają więc problemów z chodzeniem za dnia i zabijaniem. To dużo zmienia. W kulturze zachodu jedynym wampirem odpornym na światło słoneczne jest Blade.
Wywiad pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polityka”. Niniejsza wersja jest tekstem rozszerzonym, sprzed redakcyjnych skrótów.