Powieść „Diuna” Franka Herberta to książka dla fantastyki fundamentalna. To wizja przyszłości tak oryginalna, skomplikowana i bogata, że przez długi czas uznawana była za niemożliwą do przełożenia na język filmu. Denis Villeneuve wykonał jednak na tym polu niezwykłą pracę.
W przypadku każdej adaptacji książki na ekran taki proces polega na ścieraniu ze sobą dwóch wizji tej samej historii: opowiedzianej w formie prozy, oraz dostosowanej do medium wizualnego. Często mówi się o „wierności” adaptacji, wartościując według tego gotowe filmy czy seriale. A przecież „niewierność” jest wpisana w proces z definicji; gdyby filmy miały wiernie oddawać treści książek, ich kręcenie byłoby bezsensownym, już lepiej byłoby tworzyć wizualizacje w postaci wydań ilustrowanych.
Na te wszystkie standardowe problemy, w przypadku „Diuny” nałożyć należy fakt, że Frank Herbert był tytanem literatury, a wykreowana przez niego wizja porównywalna może być w skali i bogactwie wyłącznie ze Śródziemiem J.R.R. Tolkiena. Jak więc przełożyć to wszystko na język filmu? Oto, co zrobił Villeneuve:
Rozważając kwestię adaptacji powieści Herberta na film „Diuna” Denisa Villeneuve’a, przyglądając się temu, co zostało pominięte i jak reżyser rozłożył akcenty, trzeba odnaleźć klucz do jego decyzji. Wydaje się, że była nim odpowiedź na dwa pytania: Czy ta informacja jest niezbędna z perspektywy fabuły? oraz Czy ta informacja musi zostać przekazana teraz, czy jednak może poczekać do następnego filmu? Albo więc coś jest wycinane, albo przekładane. Bo przecież de facto film Villeneuve zatytułowany jest „Diuna. Część 1”. To niezwykle istotne.
Villeneuve fabularnie postawił na wydajność: starał się przekazać nam niezbędne informacje w sposób jak najprostszy (czyli pochłaniający jak najmniej czasu) oraz nie powtarzał nam niczego, co już powinniśmy wiedzieć. W skrócie: uwierzył, że jako widzowie i widzki będziemy uważni.
Przykładem kwestia tego, dlaczego Przyprawa z Arrakis jest tak cenna – bo służy Nawigatorom z Gildii do odnajdywania bezpiecznych ścieżek wśród gwiazd, czyli umożliwia podróże kosmiczne. Cóż jeszcze trzeba wiedzieć? A Bene Gesserit? Wiemy, że władają niezwykłą mocą (pokazane poprzez Głos oraz próbę gom dżabbar, jak również przez techniki panowania na emocjami u Jessiki, w końcu jej umiejętności w walce), wiemy, że to zakon (stroje) ze ścisłą regułą posłuszeństwa (rozmowa Jessiki z matką wielebną), że ich pozycja w Imperium jest bardzo wysoka (Prawdomówczyni w służbie samego Imperatora), wreszcie wprost wyłożone są nam ich plany (stworzenie Kwisatz Haderacha), metody (krzyżowanie linii genetycznych), skala przedsięwzięcia (tysiące lat) oraz techniki manipulacji (sianie ziaren kultu na Arrakis). To fundament, rozbudowa może zaś przyjść później.
Właśnie: później. Absolutnie niezbędną do zrozumienia procesu adaptacji „Diuny” przez Villeneuve’a jest kwestia podziału na więcej niż jeden film. Jakie zadanie ma pierwsza „Diuna”? Zapoznać nas ze światem, ale przede wszystkim bohaterami, których jest wielu, a których musimy dobrze poznać (zwłaszcza Paula i Jessikę), by chcieć im towarzyszyć.
W jaki sposób już na tym etapie miałaby nam się przysłużyć informacja o tym, kim są mentaci? Poznajemy Thufira Hawata, w bardzo sprytny sposób pokazuje się nam jego możliwości (szybka kalkulacja olbrzymich sum; połączenie z efektem w oczach wskazuje na jakiś „mechanizm”), potem identyfikuje go jako szefa ochrony Atrydów, a Pitera De Vriesa jako prawą rękę barona Harkonnena. Czy opowieść o mentatach, a więc również o dżihadzie Butleriańskim i braku sztucznych inteligencji w tym świecie jest fascynująca i warta przeniesienia do filmu? Oczywiście! Ale miejsce na to może być później, gdy z barków reżysera zdjęta zostanie konieczność wprowadzenia na oko 20 postaci i wielu fundamentalnych informacji o wykreowanym przez Herberta wszechświecie.
Podobnie Gildia Nawigatorów „załapuje” się na ledwie krótką wzmiankę (zorientowani rozpoznają jej przedstawicieli w świcie herolda Imperatora przybyłego na Kaladan). Dlaczego, skoro są oni tak ważni dla tego świata? Bo, poza przedstawieniem, w pierwszym filmie nie mieliby żadnych zadań fabularnych. Znów: czyż nie lepszą decyzją jest pełne wprowadzenie Gildii później, w „Diunie. Części 2”, gdy sami gildianie włączą się do gry?
Jeszcze dwa przykłady. Dr Yueh, który w filmie jest postacią trzecioplanową, a choć spełnia swoją rolę fabularną, robi to w minimalnej wymaganej dla tego ilości ekranowego czasu. W „Diunie. Części 1” nie zobaczyliśmy również Feyda-Rauthy Harkonnena. I możliwe, że postać ta u Villeneuve’a nigdy się nie pojawi. Bo dlaczego miałby? Odsuwając na bok sentyment do książki, zadania fabularne Feyda-Rauthy można bez mrugnięcia okiem połączyć z zadaniami Bestii Rabbana, i zamiast dwóch bohaterów mieć jednego, ale pełniejszego. Nie wiem, czy Villeneuve tak właśnie postąpi, ale to moje podejrzenie – ja bym tak zrobił.
Denis Villeneuve w filmowej „Diunie” musiał postawić na wydajność. Czy nie wspaniale byłoby już w pierwszym filmie zobaczyć Nawigatora z Gildii? Czy nie chcielibyśmy zagłębić się w opowieści o mentatach, Bene Gesserit, zobaczyć Imperatora, ogólnie dostrzec pełnię wizji Franka Herberta w całej jej chwale? Bez wątpienia tak. Czy jednak wciśnięcie tego wszystkiego w jeden film, nawet taki trwający blisko trzy godziny, mogłoby odbyć się bez zasypywania nas tzw. infodumpem? Bez wątpienia – nie, nie byłoby to możliwe.
Reżyser „Diuny” podjął w procesie adaptacji wiele decyzji, które mogły zrazić tych, którzy – jak ja – czekali na wizualizacje wizji Herberta i chcieliby dostać wszystko od razu, w jak największych ilościach. Decyzje te jednak były niezbędne, by spróbować prawdziwie zaadaptować powieść na język filmu, by po prostu stworzyć film, który nie ugrzązłby w scenach, gdzie ktoś coś komuś tłumaczy, albo z wszechobecnym i gadatliwym narratorem, serwującym każdej postaci długi wstęp biograficzny. Czy można żałować, że Gurney Halleck nie śpiewał? Jasne. Ale trzeba zrozumieć, dlaczego – bo jego pieśni nie były kluczowymi dla fabuły.
Należy w tym wszystkim odpowiedzieć na ważne pytanie: czy zadaniem Denisa Villeneuve’a było zaspokojenie głodu fanów i fanek oryginału, czy nakręcenie dobrego, klarownego dla wszystkich filmu? Śmiem twierdzić, że to drugie.
Aga 25 października, 2021
Zgadzam się z każdym słowem. Miałam dokładnie takie same przemyślenia.