Gdybym zaczął od określenia Ursuli K. Le Guin mianem jednego z największych talentów fantastyki w historii, i gdyby pisarka wciąż żyła, prawdopodobnie nie byłaby zadowolona z tych słów. Nie dlatego, że miała coś przeciwko gatunkowi, w którym tworzyła większość swoich tekstów, wręcz przeciwnie – potrafiła z zapałem bronić go przed każdym, kto próbowałby deprecjonować go jako gorszą literaturę. Le Guin po prostu nie cierpiała barier i ograniczeń, do tego stopnia, że gdy „The New York Times” nazwał ją największą spośród żyjących pisarzy i pisarek science fiction, odpowiedziała, że wolałaby być po prostu amerykańską pisarką. „Fantastyka naukowa dawała mi możliwość robienia rzeczy, których nie byłabym w stanie opisywać w prozie realistycznej – mówiła. – Bywam drażliwa w tym temacie, ponieważ nie lubię być szufladkowana jako pisarka science fiction. W końcu w tych postmodernistycznych czasach wszystkie bariery szybko upadają.”
W jej przypadku ostatecznie padły dosyć niedawno, gdy w roku 2014 National Book Fundation wręczyło jej medal za wkład w rozwój literatury amerykańskiej. W przemówieniu odniosła się wtedy do tego długiego oczekiwania: „Cieszę się, przyjmując tę nagrodę w imieniu, i dzieląc się nią z wszystkimi pisarzami, którzy tak długo byli wykluczani z literatury – podobnymi mnie twórcami fantasy i fantastyki naukowej, pisarzami wyobraźni, którzy przez ostatnie pięćdziesiąt lat przyglądali się, jak piękne nagrody wędrują do rąk tak zwanych realistów.”
Z dzisiejszej perspektywy wykluczenie, o którym mówiła Le Guin w 2014 roku, jest już chyba czymś niebyłym. W końcu Nobla dostał Kazuo Ishiguro, którego ostatnia powieść, „Pogrzebany olbrzym”, opisuje Brytanię pod czarem rzuconym przez smoka. George Saunders otrzymał z kolei Bookera za „Lincolna w Bardo”, gdzie w postaci ducha występuje zmarły syn Abrahama Lincolna, i kilka innych osób.
Krajobraz lat 60. i 70. ubiegłego wieku był jednak zgoła inny. W rozmowie z Kazuo Ishiguro na łamach „New Statesman” Neil Gaiman diagnozował, że to wszystko przez… sukces „Władcy pierścieni”. Ponieważ trylogia J.R.R. Tolkiena stała się międzynarodowym fenomenem, z jednej strony wydawcy wznawiali wszystko z poprzednich dwóch wieków, co przypominało opowieść o Frodzie i Jedynym Pierścieniu, z drugiej zaś poszukiwali nowych kalek, jak choćby bardzo popularny, ale równie słaby „Miecz Shannary” Terry’ego Brooksa. „Gdy fantasy doczekało się swoich własnych półek w księgarniach – tłumaczył Gaiman – było już uznawane za coś gorszego względem prozy realistycznej.”
Słynną jest również historia debiutanckiej powieści Salmana Rushdiego, „Grimusa”, którą takie tuzy fantastyki naukowej jak Brian W. Aldiss, Kingsley Amis i Arthur C. Clarke chcieli uhonorować branżową nagrodą, na co jednak nie pozwolił wydawca późniejszego autora „Dzieci północy”, nie chcąc, by taki talent jak Rushdi został przez to zaklasyfikowany jako „pisarz-fantasta”. To był rok 1975 i wtedy jeszcze taka łatka równałaby się stygmatyzacji młodego twórcy.
Rozbijała mur za murem
Nie jest przesadą powiedzieć, że historia fantastyki to historia Le Guin. Bo z jednej strony ją kształtowała, i inspirowała kilka kolejnych pokoleń twórców, z drugiej jej własna kariera naznaczona była tym wszystkim, z czym rozkwitająca jako osobny gatunek fantastyka się zmagała. Co jest o tyle ciekawe, że autorka mówiła, że fantastyki nie wybrała i po prostu „poszła tam, gdzie chciano ją wydawać”.
Długo zaś nie była w stanie niczego opublikować. Studia skończyła w roku 1951, po czym nastąpiła dekada pisania wierszy, opowiadań, kilku powieści, niezmiennie odrzucanych. Nie dlatego jednak, że były złe – redaktorzy zwykle rozpoznawali jej talent – ale dlatego, że pisała według nich o rzeczach, którymi nikt nie byłby zainteresowany. Jak sama mówiła, pisała dziwnie – inaczej niż inni autorzy, nie miała się nawet do kogo porównywać. Wiedziała jednak, że nie potrafi się zmienić. I że chce być pisarką. Jej ogromny upór i wiara w samą siebie sprawiły, że przetrwała, choć odmowy bolały.
Debiut przyszedł dopiero w 1961 roku, w formie opowiadania wydrukowanego w małym magazynie literackim. Le Guin miała za sobą dekadę „pisania na poważnie”, lekturę „Władcy pierścieni”, który ją zachwycił (całość przeczytała w cztery dni) i „pokazał możliwości fantasy”, ale którego naśladowania nie czuła potrzeby, ponieważ wiedziała, jak sama chce pisać. Zdążyła też w tym czasie urodzić dwoje dzieci, Elisabeth (1957) i Caroline (1959). Jej syn, Theodore, na świat przyszedł w 1964 roku. W tym samym roku, w formie opowiadania „Magiczne słowo”, narodziło się Ziemiomorze, czyli fantastyczna kraina pełna smoków i magów, gdzie ludzie żyli na tysiącach małych wysp, a do której Le Guin wracała w powieściach i opowiadaniach niemalże do końca swojego życia – krótka „Córka Odrenu” ukazała się w roku 2014.
Kariera Amerykanki prawdziwego rozpędu nabrała w 1966 roku. Wtedy to wydana została jej pierwsza powieść science fiction, „Świat Rocannona”, zaraz potem „Planeta wygania”, w kolejnym roku „Miasto złudzeń”, a w 1969 głośna „Lewa ręka ciemności”, doceniona przez fantastów dwoma najważniejszymi nagrodami branży: Hugo i Nebulą. Wszystkie te książki, wraz z kilkoma innymi, w tym „Wydziedziczonymi” i „Słowo >Las< znaczy >Świat<”, składają się na tak zwany cykl „Hain”, czyli serię luźno powiązanych fabularnie opowieści rozgrywających się w dalekiej przyszłości, na wielu różnych światach.
W międzyczasie, dokładnie w roku 1968, ukazała się jednak jej najpopularniejsza powieść, „Czarnoksiężnik z Archipelagu”, pierwsza we wspomnianym cyklu „Ziemiomorze” – pozycja obecnie tak klasyczna, że w Polsce jest na liście lektur uczniów podstawówki. Neil Gaiman zaś widzi w niej i opisanej na jej łamach szkole czarodziejów inspirację dla serii o „Harrym Potterze”.
W latach 60. i 70. Le Guin rozkwitła jako pisarka, publikując i po dwie książki w roku. Znalazła dom wśród czytelników, redaktorów i wydawców fantastycznych, którzy przyjęli ją i jej „dziwne” pisarstwo, i obsypywali laurami, kolekcjonowanymi przez nią seryjnie. I choć czuła się wśród fantastów dobrze, widziała otaczające ją mury, które nieustannie musiała przebijać, jeden za drugim.
Ten najwyższy oddzielał ją i jej kolegów i koleżanki po piórze od uznania w oczach tak zwanych realistów, przez co ona sama na najbardziej prestiżowe laury musiała czekać blisko cztery dekady, zbierając je już w XXI wieku, u schyłku życia. Paradoksalnie, te upragnione przez nią nagrody zgarniali z czasem ci, których ona sama inspirowała, jak Rushdie czy Michael Chabon.
Drugi mur otaczał Le Guin jako kobietę. Kobietę piszącą fantasy i science fiction, a więc historie stereotypowo męskie, do tego stopnia, że wiele autorek dawało się namawiać wydawcom na ukrywanie swojej płci. Stąd Andre Norton, czyli tak naprawdę Alice Mary Norton, James Tiptree Jr., a więc Alice Bradley Sheldon, i wiele lat później Joanne Rowling, lepiej znana jako J.K. Rowling. Również Le Guin proponowano ukrywanie się pod inicjałami U.K. Le Guin, uparcie odrzucała jednak takie pomysły.
Trzecią przeszkodą był fakt, że na polu SF Amerykanka chadzała własnymi ścieżkami, opisując wprawdzie przyszłość i korzystając z gatunkowych gadżetów, nie skupiając się jednak na nich ani nie bawiąc w futurologię. W skrócie: nie tworzyła tak zwanej prozy dla inżynierów, wykorzystując za to wolność, jaką dawała fantastyka, by konstruować eksperymenty myślowe; w czasie, gdy inni pisali o maszynach, ona niezmiennie koncentrowała się na człowieku. Zresztą podobnie w fantasy nie szła w rozbuchane i efekciarskie kreowanie fantastycznych krain i opisy bitew, stawiając na kameralność i zadumę.
Ostatni z tych murów nosiła zaś w sobie, a dotyczył on faktu, że początkowo pisała, jak to sama określała, jako „honorowy mężczyzna” – tworzyła opowieści o mężczyznach, prezentujące męski punkt widzenia i męskie światy, w których kobiet było mało, a jeżeli już się pojawiały, to nigdy na pozycjach władzy.
Przełom przyszedł wraz z „Lewą ręką ciemności”, pierwszą feministyczną powieścią Le Guin, w której autorka rozważała pojęcie płci poprzez pokazanie planety hermafrodytów, którzy przez większość czasu pozostawali bierni seksualnie, z wyjątkiem krótkich okresów godowych. Jak sama później opowiadała, w czasach gdy wszyscy zastanawiali się, co to znaczy być mężczyzną, a co kobietą, ona po prostu wyeliminowała płeć i przyglądała się temu, co pozostało.
Choć to nie tak, że zmiana wywołana w autorce poprzez lekturę krytyki feministycznej nastąpiła natychmiastowo – w końcu i w „Ręce…” głównym bohaterem jest mężczyzna, i to z jego punktu widzenia obserwujemy odwiedzany przez niego świat „bez płci”. Można więc powiedzieć, że w głownie Le Guin już wtedy zaczęły się kłębić pewne myśli, nie wykiełkowały jednak w tym momencie w pełni.
Kolejnym krokiem byli wydani dwa lata później „Wydziedziczeni”. Znów: męska perspektywa, znów ogólnie szerszy temat, jakim było rozważanie idei anarchistycznej, skręt feministyczny jest natomiast wyraźny – poprzez zestawienie bliskiego nam społeczeństwa planety Urras ze strukturą i obyczajami anarchistycznego Anarres, autorka dała sobie możliwość punktowania otaczającego ją porządku, który między innymi uznawał kobiety za posiadające mniejsze zdolności umysłowe od mężczyzn.
Po prawdzie, ze wszystkich powieści Le Guin, „Wydziedziczeni” mogliby być „zaginioną książką” Stanisława Lema – rozgrywająca się w środowisku akademickim fabuła, w największej mierze skupiająca się na naukowych rozważaniach na temat ustrojów politycznych, momentami niesamowicie przypomina „Kongres futurologiczny” czy „Powrót z gwiazd”.
Opowieść życia
Można dyskutować, czy to właśnie nie „Lewa ręka…” lub „Wydziedziczeni” zasługują na miano najlepszego dzieła w dorobku Amerykanki. Cyklem, w którym przegląda się cała jej twórczość, jest natomiast „Ziemiomorze”. Głównie dlatego, że kolejne jego tomy ukazywały się na przestrzeni wielu lat, od 1968 do 2001 roku, a ponieważ są zdecydowanie bardziej fabularnie powiązane, niż „Hain”, tym wyraźniej widać ewolucję pisarską samej Le Guin.
W „Czarnoksiężniku z Archipelagu” (1968) widzimy, skąd pisarka wyszła. Są tu i wpływy Tolkiena (smoki jako starożytne, mądre i przebiegłe stworzenia, rozbudowana historia i geografia świata), i chęć wpisania się (na prośbę wydawcy) w nurt historii dla młodzieży, wszystko jednak przepuszczone przez wyjątkowy umysł Ursuli K. Le Guin i zmienione nie do poznania. Charakterystycznym dla niej tematem jest moc zaklęta w słowach, jako że sama była w stylu bardzo oszczędna. To proza konkretna, prosta fabularnie, cierpliwa i nie goniąca efektowności, nęcąca obrazem ogromu Ziemiomorza, ale nie uciekająca w efekciarskość długich opisów wyimaginowanych miejsc i historii. To wreszcie pozornie opowieść odhaczająca wiele schematów gatunku, czyli historia dojrzewania, droga od zera do bohatera, włącznie z obligatoryjnym szkoleniem, koniec końców jest to jednak opowieść o odpowiedzialności za moc, o równowadze, przeciwstawionej klasycznemu rzucaniu zaklęciami na prawo i lewo, a wreszcie o zaakceptowaniu mroku w nas samych.
Podobnie w „Grobowcach Atuanu” (1971) i „Najdalszym brzegu” (1972) Le Guin wykorzystywała gadżety gatunku, by snuć rozważania o śmierci i starości, ścierać swoich bohaterów nie z kolejnymi czarnymi charakterami, ale z samymi sobą, gdzie walka odbywała się nie na miecze i zaklęcia, ale wokół poświęcenia dla innych i wiary w ludzi.
Ciekawy to paradoks – bo choć „Ziemiomorze” to obecnie klasyka fantasy, którą równać pod tym względem można tylko z „Władcą pierścieni”, to sama proza Le Guin wyrasta spoza fantastyki. Właśnie w opowieści o magu Gedzie wychodzi fakt, że mała Ursula wychowywała się w szacunku dla różnych kultur i ludów, wśród najróżniejszych mitów i legend – jej ojcem był profesor antropologii Alfred Louis Kroeber, a matką Theodora Kroeber, z domu Kracaw, zajmująca się retellingami opowieści Indian, słynna z zapisu historii Ishiego, ostatniego z ludu Yana.
Fantastyka nie była więc czymś, na czym Le Guin dorastała, bo zamiast tego otaczały ją opowieści Indian i klasyka literatury (uwielbiała Virginię Woolf), science fiction i fantasy wybrała natomiast dla wolności wyobraźni, które oferowały. Dlatego, mimo iż często sięgała po gatunkowe narzędzia i schematy, towarzyszyła temu refleksja, zazwyczaj zakończona metamorfozą w coś wybitnie własnego i unikatowego. Stąd w „Ziemiomorzu” są smoki, cienie z innej rzeczywistości, dawni bogowie, magia, magiczne pierścienie czy źli magowie, trzeba jednak wniknąć w te opowieści, by dostrzec, że nic nie jest tu takim, jak u innych twórców gatunku (a jeżeli jest, to dlatego, że mowa o uczniach i uczennicach Le Guin).
Przy czym naprawdę ciekawie robi się, gdy po lekturze pierwszych trzech tomów „Ziemiomorza” sięgnie się po „Theanu” (1990) i „Inny wiatr” (2001), a więc finał opowieści o Gedzie, które opowieściami o nim w zasadzie już nie były. W książkach tych bowiem nadrabiała Le Guin błędy młodości, odsuwając mężczyzn na drugi plan, obnażając seksizm wykreowanego przez samą siebie świata Ziemiomorza i wykorzystując wizję silnie patriarchalnego społeczeństwa jako paralelę naszej rzeczywistości, w której głupie ograniczenia ze względu na płeć wciąż funkcjonują.
Wymagał ten ruch od Amerykanki też o tyle wielkiej odwagi, że nie tylko zmieniła perspektywę na kobiecą, ale tę i tak już refleksyjną opowieść popchnęła jeszcze bardziej w stronę przypowieści, niemalże całkowicie odkładając fantastykę, zamiast tego pisząc o godzeniu się z utratą potęgi, o chwianiu zastanymi porządkami, a przede wszystkim pięknie opisując miłość, która przychodzi na stare lata, a choć nie płonie młodzieńczym żarem pożądania, potrafi wyrównać to ciepłem wynikającym z prawdziwej bliskości i wzajemnego zrozumienia.
Na przestrzeni jednej opowieści Ursula K. Le Guin przeszła więc od chłopca, który wyrósł na Arcymaga, ujarzmiał smoki i wracał z krainy umarłych, do historii starej kobiety i będącej pod jej opieką dziewczynki, dotkniętej wielkim złem, pochodzącym jednak nie od magicznych stworów, a od człowieka. Nie była to łatwa droga, stąd blisko dwudziestoletnia przerwa między tomami trzecim a czwartym, tyle jednak zajęło autorce zrozumienie, jak powinna pisać opowieść o kobietach.
„Jako pisarka byłam kobietą udającą, że myślę jak mężczyzna – mówiła w dokumencie >Worlds of Ursula K. Le Guin<. – Musiałam przemyśleć swoje podejście do pisania. Ważnym było, abym myślała o władzy i dominacji w kontekście płci, czego science fiction i fantasy wcześniej nie robiły. Jedynym, co zrobiłam była zmiana punktu widzenia… I nagle obserwowaliśmy Ziemiomorze z pozycji tych najsłabszych.”
O tym, jak daleką drogę przebyła najlepiej więc świadczy to, z jakiego punktu startowała. „Z powodu kultury, w której dorastałam – opowiadała o początkach Ziemiomorza – nie byłam w stanie sięgnąć dość głęboko, by wymyślić kobiety-maga.”
Była rewolucją
Jej proza nigdy nie była, i raczej nie będzie tak popularna jak twórczość Tolkiena, George’a R.R. Martina, czy nawet jej wiernego ucznia, Neila Gaimana. Głownie dlatego, że zapewne nie doczeka się efektownej, popularyzującej ją ekranizacji, jako że są to historie wybitnie odporne na „hollywoodzkość”. Oczywiście, niektórzy próbowali, z marnym skutkiem jednak, bo albo błaźnili się wybielaniem Geda (którego skóra była opisana jako brązowa), albo dopisywali niewystępujących w książkach schwarzcharakterów, głównie po to, by Biały Ged miał się z kim bić. W skrócie: nie zrozumieli tych historii.
Teraz, po jej śmierci, z pewnością nastąpi mały renesans Le Guin, podyktowany wzrostem zainteresowania, głównie ze względu na poruszające wypowiedzi tych, dla których Le Guin była inspiracją. W Polsce akurat ten trend zaczął się nieco wcześniej, wraz z jednotomowym wydaniem „Ziemiomorza” w 2013 roku, za czym poszły jeszcze książki „Sześć światów Hain” i „Rybak z Morza Wewnętrznego”.
W listopadzie tego roku ukaże się natomiast omnibus „Wracając wciąż do domu” (wraz z „Kronikami Zachodniego Brzegu” i „Międzylądowaniami”). Co doskonale się składa, ponieważ miesiąc wcześniej w Krakowie będziemy mogli wysłuchać… muzyki skomponowanej do tej książki. Dostępne od tego roku na płycie utwory, stworzone przez Le Guin wraz z Toddem Bartonem, pierwotnie dołączane były do pierwszego nakładu „Wracając…”, a miały to być pieśni nieistniejącego ludu Kesh, który miał ongiś zamieszkiwać tereny północnej Kalifornii. Amerykanka wyraźnie wróciła tu do czasów swojego dzieciństwa, do prac ojca i książki matki, którzy zajmowali się wymierającymi ludami Ameryki; można domniemywać, że to jedna z bardziej osobistych opowieści Le Guin, która nigdy nie chciała pisać o sobie i nie była zainteresowana „wyznaniami”, tu jednak ewidentnie czerpała z historii, na których wyrosła.
Za polecenie muzyki Kesh niech zaś robi anegdota, że gdy utwory te ukazały się po raz pierwszy, do Le Guin zgłosił się amerykański odpowiednik ZAiKSu, wzywając ją do wniesienia opłaty za wykorzystanie muzyki etnicznej.
Można też mieć nadzieję, że sukces omnibusów poskutkuje wydaniem kontynuacji „Darów”, pierwszego tomu trylogii, porzuconej nad Wisłą, ze względu na słabe zainteresowanie.
Oby, bo Ursula K. Le Guin tworzyła opowieści uniwersalne, fantastyczne w jakiś tam odległy sposób, bo na pewno nie „gatunkowe”, wręcz przeciwnie – swobodnie łamiące bariery, czerpiące z wielu źródeł, głównie tych najbardziej pierwotnych. Opierała się trendom i podszeptom działów marketingu, nigdy nie sprzedawała nie napisanej jeszcze powieści, w 2009 roku wystąpiła z Authors Guild za układanie się z nieszanującym prawa autorskich Google, a odbierając medal od National Book Fundation skarciła dodatkowo chciwość wydawców, pazerność Amazona i innych dystrybutorów, apelując o wolność twórców i pisanie nie tylko z pobudek finansowych.
Trwała przy swoim, najpierw przez lata odmów od wydawców, potem jako kobieta walcząca o miejsce w „męskiej” fantastyce, wreszcie jako wybitna pisarka, ignorowana przez realistów, którzy nie potrafili spojrzeć poza smoki i statki kosmiczne. Udało jej się, choć poświęciła na tę walkę całe swoje dorosłe życie.
Rewolucji nie można kupić. Rewolucji nie można stworzyć. Można tylko być rewolucją. Albo jest ona w tobie, albo nie ma jej nigdzie – pisała Ursula K. Le Guin w „Wydziedziczonych”. Ona była rewolucją.
Cytaty z wypowiedzi autorki pochodzą z książki „Talking on the Water; Conversations About Nature and Creativity” Jonathan White’a oraz z artykułu “The Fantastic Ursula K. Le Guin” Julie Phillips, opublikowanego w “The New Yorker”.
Artykuł ten jest rozszerzoną wersją tekstu, który ukazał się w tygodniku „Polityka”.
Photo courtesy Euan Monaghan/Structo