if ( function_exists( 'wp_body_open' ) ) { wp_body_open(); } ?>
Marcin Zwierzchowski

Kulturalny Człowiek

xnxxvlxx xnxxxarab www.xnxxbro.com www.xnxxpapa.com

Joe Hill w długiej rozmowie

Marcin Zwierzchowski: Na tle twojego dorobku „Dziwna pogoda”, która właśnie ukazuje się w Polsce, to właściwie krótka forma.
Joe Hill: „Dziwną pogodę” poprzedzały u mnie dwie bardzo długie powieści, „NOS4A2” i „Strażak”. Pierwsza z nich to ośmiuset stronicowa opowieść o samochodzie napędzanym ludzkimi duszami, druga, o podobnej objętości, to z kolei historia wirusa, który zabija swoje ofiary wywołując spontaniczny samozapłon. Napisałem więc dwie fabuły wielkościowo podobne do „Gry o tron”. W efekcie pojawiło się u mnie pragnienie pracy na mniejszą skalę – dlatego „Dziwna pogoda” to zbiór czterech krótkich powieści.

Sporą estymą darzę krótkie i drapieżne powieści grozy czy fantasy, i wydaje mi się, że często to właśnie w tej formie historie z tych gatunków wypadają najlepiej. Przykładami „Doktor Jekyll i pan Hyde”, „Ocean na końcu drogi” Neila Gaiman, „Nawiedzony Dom na Wzgórzu”, „Duel” Richarda Mathesona, „W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa. Wszystkie te fabuły, dłuższe niż opowiadania, są na tyle krótkie, że ledwie łapią się na miano powieści.

Chciałem więc pracować w takiej skali, ponieważ w ten sposób mogłem wykorzystać zalety obu form. W krótkich powieściach, czy inaczej mikropowieściach mamy wysokie tempo jak w opowiadaniu, ale też miejsce na budowanie postaci czy świata jak w powieści.

I tak powstały cztery historie. „Zdjęcie” to osadzona w latach 80. opowieść o chłopaku, który zachodzi za skórę pewnemu niebezpiecznemu mężczyźnie, zwanemu Fenicjaninem, którego aparat jest w stanie kraść wspomnienia. Drugim tekstem jest „Naładowany”, opisujący amerykańską obsesję na punkcie broni palnej, amerykańską kulturę broni palnej. Kolejną historią jest „Wniebowzięty”, czyli coś jakby „Przypadki Robinsona Crusoe”, tyle że główny bohater decyduje się skoczyć ze spadochronem, by zaimponować dziewczynie, i ostatecznie trafia na chmurę, niczym rozbitek, dziesięć tysięcy stóp nad ziemią. No i czwartą mikropowieścią jest „Deszcz”, poruszająca temat zmian klimatu, poprzez zastanowienie się, co by było, gdyby klimat faktycznie się zmienił i zamiast wody z chmur spadały metalowe szpikulce.

Teksty te mają uderzać w różne struny, i zaskakiwać czytelników.

Upadła więc moja teoria, że chodziło o to, by dać odpocząć twojej ręce – wyczytałem, że kolosalny „Strażak” powstał w notesach.

Zgadza się. „Strażak” w całości został napisany ręcznie, zapełniając siedem pokaźnych notesów. Podobnie wszystkie historie składające się na „Dziwną pogodę”. Przynajmniej ich pierwsze wersje.

To ciekawa metoda pracy. Tak naprawdę ręcznie spisuje się wersję fabuły, której nikt oprócz ciebie nigdy nie pozna. To w zasadzie szkic przyszłej powieści. Niektórzy piszą konspekty. Ja ich nie cierpię. Ostatnio nieco mi się to zmieniło, generalnie jednak ich unikałem. Uważam, że zabijają one opowieści.

Pisanie ręczne to więc coś w stylu szkicowania przyszłego obrazu; pomaga dopracować perspektywę i proporcje, lepiej zrozumieć, jak ma wyglądać finalne dzieło.

Swoją karierę zacząłeś od pisania opowiadań. Wciąż sporo ich pisujesz. W Stanach wydają się one być dosyć popularne, mamy choćby takich twórców jak Ted Chiang, który nigdy nie napisał żadnej powieści. Nierzadko największe gwiazdy pisują opowiadania. W Polsce jest inaczej, i choć nieco się to zmienia, wciąż powieść pozostaje nie tylko formą nadrzędną, ale często jedyną. Dlaczego dla ciebie opowiadania są istotne?

Nie zgodziłbym się, że opowiadania są w Stanach jakoś bardzo popularne. Kiedyś tak było. Był taki okres w XX wieku, gdy wszyscy wielcy twórcy byli znani z krótkich historii, od twórców fantastycznych, jak Ray Bradbury, po tak zwany główny nurt, czyli choćby Johna Cheevera.

Swój debiutancki zbiór opowiadań sprzedałem maleńkiemu wydawcy w Wielkiej Brytanii, po tym, jak odrzuciły go wszystkie duże wydawnictwa w Nowym Jorku i Londynie. I to od ich słyszałem, że oni sami kochają opowiadania, ale że prezentowanie nowego autora czytelnikom poprzez zbiór jest błędem, ponieważ publika chce powieści. Przy czym sądzę, że powieść jest po prostu łatwiej sprzedać, to więc nie kwestia oczekiwań odbiorców, ale działów marketingu.

Weźmy moją pierwszą powieść, „Pudełko w kształcie serca” – to historia faceta, który kupuje ducha na internetowej aukcji, i potem szybko zaczyna tego żałować. Proszę, całą powieść streściłem i zaprezentowałem w jednym, efektownym zdaniu. Ze zbiorem tak się nie da, nie zepnie się wszystkich opowiadań jedną klamrą; jest to więc większe wyzwanie dla handlowców.

Przy czym faktycznie można zauważyć, że ludzie z powrotem otwierają się na krótką formę. To pokłosie przemian wywołanych naszym przyzwyczajeniem do internetu – między innymi pragnienia lektur na tak zwane „jedno posiedzenie”. Szukamy czegoś, co jesteśmy w stanie przyswoić w piętnaście minut, albo i w czasie czterdziestopięciominutowego lotu z Bostonu do Nowego Jorku.

Aczkolwiek „Dziwna pogoda” to nie ten typ historii, to jednak krótkie powieści, nie opowiadania, i najkrótsza z nich wciąż ma grubo ponad sto stron.

W „Dziwnej pogodzie” wyróżnia się „Naładowany”. To współczesna i bardzo aktualna opowieść, jedyna w książce bez elementów nadnaturalnych. Skąd pomysł?

Moją pracą jest pisanie strasznych historii. Dlatego też często jestem pytany o to, czego boję się najbardziej. Odpowiedzią nie będzie wampir, wilkołak czy zombie, ponieważ to zmyślone stwory. Mnie najbardziej przeraża biały facet ze spluwą. On jest prawdziwy. W Stanach niemalże co drugi tydzień dochodzi do kolejnego ataku takiego szaleńca. Tymczasem system polityczny nie jest w stanie podjąć żadnych znaczących środków zaradczych. Dlatego strzelaniny się nie kończą, dochodzi do nich w klubach, szkołach, kinach, w redakcjach gazet.

Chciałem spróbować podjąć ten temat, zastanowić się, co to znaczy żyć w kraju, gdzie każdy ma broń palną. I gdzie przemoc z użyciem takiej broni staje się naturalnym elementem codzienności. W „Naładowany” piszę więc o strzelaninach, ale nie tylko – przemoc związana z bronią palną ma wiele innych oblicz. Wybryki strzelających do tłumów szaleńców przyciągają uwagę prasy, tak zwana gun culture to jednak coś więcej. Poza tym mamy też „epidemię” przypadków, w których młodzi czarnoskórzy mężczyźni są zabijani przez policjantów. Bez żadnego racjonalnego powodu dla takiego działania. Jest też przemoc domowa. Tu mąż może nawet generalnie być dobrym człowiekiem, lubianym przez sąsiadów, z normalną pracą, w weekendy może organizować grille w ogródku. Gdy jednak sobie wypije, wyciąga broń, celuje nią w żonę i mówi: Jeżeli kiedykolwiek mnie zostawisz, to cię zastrzelę. Następnie celuje w ich syna i dodaje: Jego też zastrzelę. I tego typu sceny rozgrywają się gdzieś w Ameryce każdego dnia.

Niedorzecznym wydaje się, że jakiekolwiek społeczeństwo godziłoby się na taką rzeczywistość. Tak to jednak wygląda w Stanach. Moim zadaniem, jako pisarza, jest natomiast przyjrzenie się temu i spróbowanie dotarcia do ukrytej w tym logiki. O ile jest to w ogóle możliwe.

To, co powiedziałeś o wampirach i wilkołakach pasuje do moich przemyśleń w czasie lektury „Dziwnej pogody”. Wyłączając „Wniebowziętego”, który opowieścią grozy nie jest, trzy pozostałe mikropowieści choćby metaforycznie mówią o grozie otaczającego nas świata. Czyżby rzeczywistość była tak straszna, że nie potrzebuje nieistniejących monstrów?

Odnosząc się do tego trzeba by zadać pytanie, dlaczego ludzie czytają? Dlaczego sięgają po fikcję? Jedną z odpowiedzi będzie to, że takie historie pozwalają nam „wypróbować” pewne emocje. Doświadczyć czegoś w naszej wyobraźni. Czegoś, czego w rzeczywistości nigdy nie chcielibyśmy przeżyć, a z czym być może kiedyś przyjdzie nam się zmierzyć. Jesteśmy skonstruowani tak, że gdy czytamy takie opowieści, odczuwamy przyjemność z lektury, a jednocześnie możemy z nich się uczyć o byciu w okropnej sytuacji.

Weźmy więc wampiry. Nigdy nie zostaniesz zaatakowany przez wampira. Nigdy nie zmierzysz się z nadnaturalnym przeciwnikiem, który będzie stopniowo osuszał cię z życia, pozostawiając cię słabym i bezradnym. Ale wiele osób zmaga się z rakiem. I wampir może być metaforą dla takiej okrutnej, wysysającej życie choroby. Fikcja pozwala ci więc wyobrazić sobie, jakby to mogło być, stać się ofiarą pozbawianą siły.

Czytając taką historię można się nieźle bawić, oraz próbować postawić się w takiej sytuacji, gdy przeciwnikiem jest niepowstrzymana, niewidzialna siła, zastanowić się, jakby się na to zareagowało.

To coś, co nieustannie przewija się w opowieściach grozy. Weźmy Godzillę. Z jednej strony to w sumie zabawna wielka jaszczurka, niszcząca miasta, ale gdy powstawał, była sposobem na radzenie sobie z lękiem przed atomową zagładą. Taka jest funkcja horroru – wziąć coś rzeczywistego i zmienić to tak, by można to było przepracować, zredukować do rozmiaru zabawki i się tym pobawić. Jednocześnie się ucząc. To bardzo pożyteczne.

W „Dziwnej pogodzie” więc „Zdjęcie” to opowieść o miłości pewnego chłopaka do starszej kobiety, która kiedyś się nim opiekowała, a która stopniowo traci pamięć. Wspomnienia kradnie jej przerażający Fenicjanin. W prawdziwym życiu natomiast wielu z nas ma bliskich, których pamięć degeneruje; i ta mikropowieść umożliwia przyjrzenie się temu tematowi. Ma też inny cel, wynikający z tego, że Fenicjanin jest metaforą choroby Alzheimera – choroby nie można uderzyć, Fenicjanina już tak, i chciałbym myśleć, że to również daje satysfakcję osobom, których bliscy cierpieli z powodu rozpadającej się pamięci.

W czasie lektury „Naładowanego” zastanawiałem się, czy tekst, który tak ciekawie porusza temat dostępu do broni, był w stanie wywołać w Ameryce jakąś większą dyskusję?

Nie (śmiech). Oczywiście, że nie (naprawdę głośny śmiech).

Czyli przeceniam siłę literatury we współczesnym świecie?

Lubię myśleć, że ci, którzy przeczytali „Naładowanego” nie odebrali tego tekstu jako wykładu. Inaczej byłaby to moja porażka, ponieważ moją pracą nie jest zanudzanie ludzi własnymi przekonaniami politycznymi dotyczącymi broni. Moim zadaniem jest przyłożyć do danego tematu szkło powiększające, opowiadać historie zakorzenione we współczesności i dawać odbiorcom narzędzia, by byli w stanie zastanowić się nad tym, co sądzą na dany temat, czy to przemocy z użyciem broni palnej, czy zmian klimatu, czy choroby Alzheimera.

Jeżeli chodzi o broń palną, ludzie dyskutują o niej w internecie, prowadzą o nią walki na Twitterze i Facebooku. Ja również to robiłem. Kilka lat temu złapałem się na tym, że spieram się w internecie z kimś o kwestię dostępu do broni, i wtedy pomyślałem, że nie powinienem tego robić, bo nie na tym polega moja praca. Moja praca nie polega na kłóceniu się z ludźmi w sieci i próbowaniu wygrania politycznej debaty. Jest nią wymyślanie nieistniejących rzeczy, opowiadanie fikcji.

I według mnie, gdy ktoś opowiada ci jakąś historię, jesteśmy mniej defensywni, potrafimy spojrzeć na daną kwestię z innej perspektywy. To daje lepsze efekty, niż debata polityczna. Bo w sporze na tematy polityczne ludzie zwykle szybko okopują się na swoich pozycjach i nie zmieniają zdania, nawet jeżeli skonfrontować ich z niewygodnymi dla nich faktami. To dziwne, ale tacy już jesteśmy. Opowieści natomiast omijają nasze systemy obronne i niekiedy potrafią przekonać kogoś do zmiany zdania.

Może więc „Naładowanemu” też się to udało, w przypadku kilku osób (śmiech). Ale Stany to wielki kraj, a „Dziwna pogoda” to tyko mała książka.

Wspomniałeś o refleksji związanej ze spędzaniem czasu na kłóceniu się w mediach społecznościowych. To właśnie wpłynęło na twoją decyzję odcięcia się od nich? Bo kiedyś byłeś bardzo aktywny, teraz natomiast choćby twoim kontem na Twitterze zarządza twój wydawca.

Sporo czytałem o mediach społecznościowych. I sądzę, że nie są dla nas zbyt zdrowe. Różni się to w przypadkach poszczególnych osób, niektórzy nie mają tego problemu, dla zdecydowanej większości jednak spędzanie mnóstwa czasu na Facebooku czy Twitterze jest… to coś… Bo czytanie powieści czy opowiadań, oglądanie filmów, sztuka w ogóle otwiera umysły i zwiększa empatię. Tymczasem w jakiś sposób media społecznościowe mają odwrotny skutek: sprawiają, że się zamykamy oraz podnoszą poziom gniewu i zwiększają pogardę. I ja nie chcę być tego częścią, nie chcę trawić na to życia i być jeszcze jedną kropla paliwa, napędzającą silnik oburzenia.

Wydaje się jasnym, że internet stał się doskonałym narzędziem do podkopywania demokracji, ponieważ nie ma już żadnego sposobu na jasne rozgraniczenie między prawdą a fałszem. Rzetelne źródła faktów giną w zalewie dezinformacji, co uniemożliwia skuteczne zarządzanie krajem – bo nie jest się w stanie tego robić, jeżeli nie ma zgody co do tego, co jest prawdziwe. Musi istnieć jakaś podstawa, fundament faktów.

Wiesz, oglądałem z moimi trzema nastoletnimi synami „Kompanię braci”, i oni byli zdegustowani tym serialem. Nie przemocą, nie bronią, nie tym, co ludzie w czasie wojny robili innym ludziom, ale… papierosami. Bo w tym serialu nieustannie ktoś palił. Próbowałem im wytłumaczyć, że w tamtych czasach ludzie nie wiedzieli, że papierosy ich uzależniały, i że to uzależnienie ich zabije. Zresztą, nawet jeżeli wiedzieli, to walczący na wojnie dwudziestolatkowie niespecjalnie przejmowali się tym, że nałóg może ich zabić, gdy będą mieli po sześćdziesiąt lat – byłaby to dla nich dobra wiadomość, ponieważ nie spodziewali się wrócić z Europy do domu. I sądzę, że przyszłe pokolenia będą patrzyć na naszą obsesję na punkcie własnych telefonów i na uzależnienie od mediów społecznościowych dokładnie tak, jak moi synowie na papierosy w „Kompanii braci” – będą obrzydzeni, zdegustowani tym, że ludzie nieustannie to robili, że czuli potrzebę dzielenia się każdą myślą, która przychodziła im do głowy z rzeszą nieznajomych.

Media społecznościowe uczą nas, by być nieustannie stroną atakującą, niszczą nasze pokłady cierpliwości i tolerancji. Dotyka to każdego, kto poświęca im zbyt dużo czasu, jak choćby nasz obecny prezydent, który jest naczelnym trollem kraju.

Wspominasz Trumpa w mikropowieści „Deszcz”. Przy czym w pierwotnej wersji ktoś inny był prezydentem.

(śmiech) „Deszcz” miał inne, szczęśliwsze zakończenie. Gdy pisałem tę historię, prezydentem Stanów była w nim kobieta, bardzo efektywna i pragmatyczna, ale niepopularna. To dlatego, że oczywiście byłem przekonany, że wybory wygra Hilary. Co się nie stało. Ponieważ zaś u steru ostatecznie znalazł się ktoś inny, zdecydowałem, że muszę zmienić ten element mikropowieści. Wiedziałem, że odpowiedź na opisany w „Deszczu” kryzys byłaby różna, zależnie od tego, kto piastowałbym urząd prezydenta.

Opierałem się na faktach, bo przecież mieliśmy do czynienia z ogromną katastrofą ekologiczną, tą w Puerto Rico, gdzie sztorm zabił wiele osób, i jak już wiemy nie było odpowiedniej reakcji rządu.

Teraz to jeden z tych tematów, co do których Ameryka umówiła się, że nie będzie do niego jakoś szczególnie wracać.

Zauważyłem, że w dyskursie politycznym w Stanach szeroko pojęci ludzie kultury są bardzo aktywni. W Polsce jest inaczej, a już na pewno coś takiego jak „Deszcz” spotkałoby się z krytyką, że jako pisarz nie powinieneś dokładać polityki do swoich tekstów.

Gdyby pisarze nie zajmowali się w swoich historiach polityką, nigdy nie powstałyby „Grona gniewu” Steinbecka, „Rok 1984” George’a Orwella, pewnie tez żadna z powieści Grahama Greene’a czy John le Carré’a. Gdyby C.S. Lewis nie miał określonych poglądów na religię, nie napisałby pewnie „Lwa, czarownicy i starej szafy”.

Gdy ktoś mówi artyście, że ten powinien się zamknąć i robić wyłącznie rozrywkowe filmy albo pisać zabawne książeczki, tak naprawdę mówi, że nie zgadza się z nim i jego opinia go denerwuje.

W twojej rodzinie niemalże każdy pisze. Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, żeby zostać kimś innym?

W zasadzie wiedziałem, że będę pisarzem już w wieku dwunastu czy trzynastu lat. Choć pierwszym zajęciem, o którym pomyślałem, że mógłbym je wykonywać, była praca przy odrażających kostiumach w horrorach. Gdy miałem siedem-osiem lat mój tata obsadził mnie w roli w jednym ze swoich filmów – grałem małego chłopca z lalką voodoo w „Koszmarnych opowieściach”. Przez około tydzień byłem więc na planie zdjęciowym. I z jakiegoś względu za moją niańkę robił Tom Savini. Spędziłem więc siedem dni wraz z nim w jego przyczepie pełnej sprzętu do kostiumowych efektów specjalnych, obserwując, jak okalecza gwiazdy ekranu i tworzy potwory. Pod koniec tego tygodnia wiedziałem, że też chcę mieć taką pracę, że chcę mordować ludzi na najróżniejsze sposoby i budować przerażające i ekscytujące monstra, by straszyć ludzi.

Koniec końców właśnie to teraz robię, zamiast jednak lateksu i syropu o kolorze krwi używam słów.

Pisać dzień w dzień, dzień w dzień zacząłem, gdy miałem dwanaście lat (śmiech). Długo była to forma zabawy i spędzania czasu wolnego, o publikowaniu pomyślałem dopiero w czasie studiów. Wtedy zacząłem na poważnie zastanawiać się o pisaniu jako o ścieżce kariery. Powstały wtedy cztery powieści, których nie byłem w stanie sprzedać żadnemu wydawcy. Między innymi „Paper Angels”, będące czymś w rodzaju pastiszu na prozę Cormaca McCarthy’ego. I „The Breyers” o dwóch nastoletnich chłopcach, którzy pewnego lata zaczynają seryjnie mordować. Była też młodzieżowa powieść fantasy „The Evil Kites of Dr. Lourdes”. Trzy lata poświęciłem pisaniu historii fantasy z wielkim rozmachem, co do której byłem przekonany, że będzie megabestsellerem, a która nazywała się „The Fear Tree”. Odrzucili ją wszyscy, wydawcy w Nowym Jorku i w Londynie, a nawet – w ramach ciosu ostatecznego – wszyscy w Kanadzie.

W wielu lat trzydziestu byłem więc niespełnionym autorem powieści. Udało mi się wprawdzie sprzedać kilka scenariuszy, publikowanych pod prawdziwym nazwiskiem, poza tym jednak nie miałem żadnych sukcesów. W końcu wyszło z opowiadaniami, które nie tylko się ukazywały, ale radziły sobie całkiem nieźle, zgarniając nagrody i będąc przedrukowanymi w antologiach zbierających najlepsze teksty danego roku. Te opowiadania też sprawiły, że dostałem zlecenie napisania scenariusza do jedenastostronicowej historii komiksowej o Spider-Manie. To był dla mnie przełom, ta praca dla Marvela.

Później miałem na tyle szczęścia, że pewne maleńkie wydawnictwo w Wielkiej Brytanii zdecydowało się wydać mój zbiór opowiadań. I od tego wszystko się zaczęło.

Kluczową kwestią jest tu, że nie zaczynałeś jako „syn Stephena Kinga”, ponieważ czytelnicy i redaktorzy nie wiedzieli, kto kryje się pod pseudonimem Joe Hill. Ważnym było dla ciebie osiągnięcie sukcesu na własne konto, bez wsparcia nazwiska ojca?

Brakowało mi wiary w siebie. Bałem się, że napiszę coś kiepskiego, a zostanie to opublikowane wyłącznie dlatego, że mam sławnego tatę. Musiałem mieć pewność, że jeżeli uda mi się sprzedać jakąś historię, dzieje się tak ze względu na tę historię. Stąd Joe Hill, a nie Joseph King.

Przez około dekadę udało się utrzymać moje prawdziwe nazwisko w tajemnicy. Wtedy właśnie pisałem te wszystkie powieści, których nikt nie chciał kupić, ale i opowiadania, które podobały się czytelnikom. Stopniowo pracowałem nad swoim warsztatem i własnym stylem, a także budowałem pewność siebie.

Powieść „Pudełko w kształcie serca” sprzedałem jeszcze utrzymując sekret co do mojej tożsamości, prawda co do tego, kim są moi rodzice wyszła jednak na jaw przed jej premierą.

Pracowałem w polskim wydawnictwie, które opublikowało twoją pierwszą powieść, i pamiętam, że opowiadano mi, iż dział promocji miał zakaz powoływania się na twojego ojca w przekazie marketingowym.

Mam żelazną zasadę, zabraniającą moim wydawcom umieszczania nazwiska mojego taty na okładkach moich książek. Bo nawet dziś jeżeli ktoś wybierze się do księgarni i trafi na jakąś moją książkę, nie dowie się z niej, kim jest mój tata. Wtedy może kupią ją bo zainteresowała ich sama książka, a mnie taki scenariusz zawsze cieszy.

Wielu czytelników trafiło do mnie z powodu mojego taty, co też jest w porządku i jestem za to wdzięczny. Miło jednak, gdy przekonuję kogoś do siebie zanim poznają oni tajemnicę mojej tożsamości.

Twoje podejście do kwestii wiązania Joe Hilla ze Stephenem Kingiem ewoluowało. W powieści „NOS4A2” choćby nawiązujesz do jego twórczości, wspominając klauna Pennywise’a i kilka innych rzeczy. Pisujecie nawet wspólne teksty.

Moja kolejna książka będzie zbiorem opowiadań, i będzie zatytułowana „Full Throttle”. Składać się na nią będzie piętnaście tekstów, z których dwa – „W wysokiej trawie” i „Throttle” – napisałem z tatą. Z pewnością więc jest mi lepiej z tym, kim on jest, niż było na początku mojej pisarskiej kariery. Kocham go, kocham jest historie, ekscytującym było więc dla mnie tworzenie z nim fikcji.

Mój tata napisał również powieść z moim bratem, Owenem, zatytułowaną „Śpiące królewny”. To świetna historia.

Moje matematyczne wyliczenia sugerują z kolei, że w 2019 roku opublikujesz kolejną powieść. Bo od „Pudełka w kształcie serca” nowe ukazywały się co trzy lata, a „Strażak” miał premierę w 2016 roku.

Wiesz, „Dziwna pogoda” ukazała się w 2017 roku, co nieco mąci w twoich wyliczeniach. (śmiech)

Ale to mikropowieści! Nie liczyłem zbiorów opowiadań, tylko pełnowymiarowe powieści.

Pierwotnie moją kolejną książką miała być powieść zatytułowana „Up The Chimney Down”, i miała się ukazać w przyszłym roku. I w zasadzie byłoby to realne, bo pisanie jej idzie mi naprawdę nieźle. Ale chyba premiera przesunie się na 2020 rok, bo następne wyjdzie „Full Throttle”. A to przez to, że, jak mówiłem, w tym zbiorze znajdzie się „W wysokiej trawie”, którego filmowa ekranizacja wkrótce trafi na Netflixa. Logicznym jest więc zgranie premier zbioru i filmu, ze względu na wzajemną promocję.

Tak więc premiera zbioru bodajże w październiku, a następnie powieść „Up The Chimney Down” na jesień 2020 roku.

Daniel Radcliffe w ekranizacji „Rogów”

Poza opowiadaniami i powieściami, pisujesz także scenariusze do komiksów, o czym wspominałeś przy okazji Spider-Mana. Stworzyłeś popularną serię „Locke & Key”, a niedawno przepisałeś ją na potrzeby pilota serialu.

Pierwotnie „Locke & Key” miało być serialem produkowanym przez Hulu. Odcinek pilotowy wyreżyserował dla nich Andy Muschietti, wspaniały argentyński filmowiec, który nakręcił „Mamę” oraz „To”. Wykonał niesamowicie dobrą robotę. Hulu zrezygnowało, bo pilot podobał się absolutnie wszystkim, z wyjątkiem gościa, który zarządza całą firmą, a niestety jego opinia jest jedyną, która ma jakiekolwiek znaczenie.

Teraz serial przejął Netflix, nie wiem jednak, ile z mojego scenariusza zostanie przez nich wykorzystane. Trochę szkoda, ale cieszę się, że serial ma szanse powstania. [Niedługo po ukończeniu tego wywiadu Netflix oficjalnie zamówił pierwszy sezon „Lockey & Key” – przyp. red.]

Do tego, jak mówiłem, Netflix kreci „W wysokiej trawie”, a AMC pracuje nad serialem na podstawie „NOS4A2”.

Wyobrażam sobie, że ponieważ twoim ojcem jest Stephen King, którego powieści i opowiadania były ekranizowane wiele, wiele razy, wieść, że coś twojego trafi na duży czy mały ekran mogłaby być czymś absolutnie normalnym, bo przecież takie coś przydarza się pisarzom co krok.

Nie, nie (śmiech). On może tak na to patrzyć, bo faktycznie co rusz coś jego ekranizują. Dla mnie to jednak wciąż bardzo ekscytujące, że na przykład AMC nakręci serial z „NOS4A2” albo że powstanie kolejny film. Bo wcześniej zekranizowano „Rogi”, z Danielem Radcliffem w roli głównej, i bardzo podobało mi się, jak przenieśli moją powieść na wielki ekran, nie liczyłem jednak, że jeszcze kiedykolwiek się to powtórzy. Czytałem natomiast scenariusz „W wysokiej trawie” i jestem bardzo podekscytowany.

Wywiad z Joe Hillem w krótszej wersji ukazał się w tygodniku „Polityka”.

Next Post

Previous Post

1 Comment

  1. Piotrek 18 grudnia, 2020

    Świetny gość i świetny wywiad. Dzięki za świetną robotę ?

© 2025 Marcin Zwierzchowski

Theme by Anders Norén

Zoofilia - BestialityPorn - DogFuckПриглашаем на Порноболт за русским порноalbaneza - xnnx - rwdtube