Susanna Clarke i Wojciech Gunia napisali książki, które różnią się od siebie pod niemalże każdym względem. W jednym jednak się zgadzają: rolą literatury nie musi być dawanie wszystkich odpowiedzi.
„Piranesi” to druga powieść w dorobku Brytyjki Susanny Clarke. „Dom wszystkich snów” to zbiór opowiadań, a zarazem czwarta książka autorstwa Guni. W obu tych publikacjach kluczowy jest dom – w jednej tytułowy Piranesi zamieszkuje budynek-świat, w którego piwnicach zamknięty jest ocean, a na którego górnych piętrach znaleźć można chmury; w składających się na drugą opowiadaniach dom bywa głównym bohaterem historii („Dom Motta”, „Raport z placu budowy”), niekiedy tylko znaczącym tłem („Raport w sprawie objawień przy ulicy Szeptów”), a czasami mowa o domu symbolicznym, jakim jest choćby nasza planeta („W oczekiwaniu na powrót morza”). Na tym oczywiste paralele między książkami się kończą.
Zanim ustawimy znów „Piranesi” i „Dom…” obok siebie, spójrzmy na nie osobno.
Susanna Clarke debiutowała w 2004 roku powieścią „Jonathan Strange i pan Norrell” której akcja rozgrywała się w Anglii z alternatywnego XIX wieku, w czasie wojen napoleońskich, toczonych m.in. za pomocą magii. Okazała objętościowo książka nie była standardową pozycją z półki fantasy, czerpała raczej z prozy XIX-wiecznej, skupiała się na obrazie ówczesnego społeczeństwa angielskiego, magię przenosząc w świat nadętych dżentelmenów i dworskich intryg. Nagrody Hugo czy World Fantasy Award oraz nominacja do prestiżowej nagrody Bookera mówią wszystko o tym, jak uniwersalnie doceniana była ta powieść. Mimo oszałamiającego sukcesu (miliony sprzedanych egzemplarzy, ekranizacja w postaci miniserialu BBC, miejsce na listach najlepszych książek fantastycznych w historii), jej autorka „zamilkła” jednak na długich szesnaście lat.
Ciszę przerwał „Piranesi”. Sęk w tym, że raczej nie tej książki wszyscy się spodziewali. Clarke bowiem miała pracować nad kontynuacją historii Strange’a i Norrella, tymczasem zamiast do magicznej Anglii sprzed dwóch stuleci, pisarka przenosi nas do nienazwanego, tajemniczego domu-świata, zamieszkanego przez tytułowego bohatera (swoją drogą, to nie jest jego prawdziwe imię) oraz kilkanaście innych osób, z czego większość to milczące szczątki. Jest tu więc coś z klasycznego dla fantastyki motywu „śledztwa nad światem” – czy to w SF, gdzie poznajemy obcą planetę, czy w fantasy, gdzie bohater/ka przenosi się do innej rzeczywistości – od razu natomiast oczywistym jest, że akurat ten świat to symbol, twór nie „innej” natury, ale coś, co zarówno Piranesi, jak i my mamy interpretować, szukając klucza do zagadki tego miejsca (choćby kwestia wszechobecnych rzeźb, niczym zaszyfrowanych wiadomości; ale też przecież tytuł powieści/imię głównego bohatera).

Porównując „Piranesi” (208 s.) z „Jonathanem Strangem…” (816 s.) dostrzeżemy dwa różne podejścia do literatury. Debiutancka powieść Susanny Clarke miała nas oszołomić, wciągnąć, pochłonąć swoim bogactwem, zarówno szczegółów historycznych, jak i komentarzem społecznym, ale również pieczołowitością w kreowaniu historii i reguł magii, oraz stylizacją na prozę XIX-wieczną. To literatura, która daje i daje – nasyca nas. Nowa książka tej autorki z kolei przez większość czasu głównie stawia pytania, karmiąc nas informacjami jedynie na tyle, byśmy nie padli z głodu (czyli: wciąż byli zainteresowani opowieścią), a i finalnie nie oferując wszystkich odpowiedzi. W tej prozie liczy się nie to, czego się dowiemy, ale to, co sami w nią włożymy, łamiąc sobie głowy nad domem-światem i światem-zagadką. Clarke wprawdzie nie zostawia nas z niczym, koniec końców wyjaśnia swój świat (sam tytuł to w końcu potężna wskazówka), ale też – nie o poznanie tu chodzi, ale proces poznawania, ćwiczenie w wyobraźni, jak również po prostu o opowieść – pięknie napisaną, bardzo klimatyczną, kreślącą w naszych głowach niezwykłe obrazy.
W tym miejscu więc możemy wrócić do Wojciecha Guni. Jego „Dom wszystkich snów” to też zagadka. Niby to zbiór opowiadań – częściowo premierowych, częściowo przedruków z ostatnich 5 lat – raz po raz podczas lektury wydaje się natomiast, że dostrzegamy połączenia między poszczególnymi tekstami, splatające je nici, podpowiadające jakąś większą, ukrytą przed nami strukturę. Fabułą centralną wydaje się najdłuższy „Dom Motta” (już wręcz chyba powieść, objętościowo), z którego można pociągnąć linię powiązania na pewno do „Raportu z likwidacji placówki”, ale też możliwe, że do „I kiedy płomienie”, sam również mam skojarzenia z „Raportem z placu budowy” – niekoniecznie są to konotacje fabularne, ale jakieś ulotne podobieństwo, przekonanie, że widzę scenę z innego czasu ze świata „Domu Motta”, albo opowieść alternatywną. Z kolei „Raport w sprawie objawień przy ulicy Szeptów” łączy się w parę „Pokojem Anny”, jakby były to opowieści (znów – fabularnie różne) będące dwoma stronami tej samej monety. Do tego dochodzą opowiadania takie jak „Bajka o pewnym królestwie”, w zasadzie pod każdym względem osobna od reszty zbioru, ale jednak poprzez motyw państwa (a więc – domu) jako więzienia znów kojarzy się i z „Domem Motta” i, odlegle, z „Objawieniami” i „Pokojem…”.
Przyznaję, czuję się nieco jak te postacie z filmów czy seriali, które prowadzą nas do swojego tajnego składziku, gdzie całą ścianę pokrywają notatki i wycinki z gazet, a wszystko to połączone jest siecią kolorowych nici, symbolizujących powiązania w ramach wielkiej konspiracji.

Co więcej, gdy stawiam obok siebie „Dom wszystkich snów” Wojciecha Guni i „Piranesi” Susanny Clarke, wspomniane nici zaczynają sięgać dalej, do kolejnej tablicy. Zbiór Polaka w większości odczytuję jako opowieść o relacji człowieka z Bogiem – sam niedostępny, niewidziany przez nikogo, a jednak „rządzący” wszystkim pan Mott jest taką boską figurą, łącznie z pewnymi „modlitwami”, czyli powtarzanymi jak mantra zapewnieniami ojca, że wystarczy skontaktować się z Mottem, by wszystko się wyjaśniło, a cierpienia jego rodziny się skończyły. Mott równa się w swoim domu sprawiedliwości – choć niedostępnej, mitycznej. Podobnie takiego nieobecnego faktycznie, ale symbolicznie Boga w „Raporcie z placu budowy” zastępują wyczekiwani lokatorzy domu. W „Piranesim” z kolei tym Bogiem jest… sam dom; te myśli same wpadają do głowy, gdy bohater opowiada o tym, że jego dom-świat się nim opiekuje, zsyła mu dary, dba o niego – ma wolę, oraz uczucia, jest opiekuńczy względem Piranesiego. A przy tym tajemniczy, niezgłębiony, niepojęty – i zawierający w sobie wszystko, cały świat.
Czy moja interpretacja jest właściwą? Nie wiem, bo ani Gunia, ani Clarke nie udzielają jednoznacznych odpowiedzi. Przeszliśmy natomiast w ten sposób do tego, co zarówno w powieści Brytyjki, jak i zbiorze Polaka najlepsze – ich nieokreśloność. Ktoś powie, że to (pożyczając słowo od Anny Kańtoch) niepełnia, że w tych opowieściach czegoś brakuje. Nie wydaje mi się, by była to prawda.
Jest na półkach z literaturą miejsce na historie „wyrażające się” w sposób jasny, pełny i jednoznaczny. Mnóstwo jest fabuł, gdzie czytelników i czytelniczki karmi się wiedzą jak łyżeczką, tak że niemalże słychać autora/autorkę mówiących „Aaam!”. (W dużej mierze właśnie taką powieścią jest „Jonathan Strange…” – a fakt, że to wciąż arcydzieło jasno wskazuje, że metoda ta nie jest ani lepsza, ani gorszą od innych.) Jest miejsce na opowieści z premedytacją zostawiające tzw. „otwarte furtki”, na co przykładem zakończenia „Głowy Kasandry” czy cyklu o wiedźminie, albo „Balsam długiego pożegnania” Marka S. Huberatha; wszyscy też pamiętamy ostatnią scenę „Incepcji”. Są wreszcie książki takie jak Guni i Clarke, w których integralnym elementem całości jesteśmy my, czytelnicy i czytelniczki, i nasze interpretacje.

Kluczem do jakości tego typu opowieść jest natomiast nie ich – znów, dzięki, Aniu Kańtoch – niepełnia, ale otwartość. Bo autorowi czy autorce nie brak wiedzy o własnych tekstach, ukrywają przed nami odpowiedzi nie dlatego, że ich nie mają, ale dlatego, że interpretacji może być wiele, a to od nas indywidualnie zależy ich ostateczny kształt. W takich przypadkach tym silniej wybrzmiewa stara prawda, że po opublikowaniu historia przestaje należeć do twórcy/twórczyni, a staje się własnością każdej osoby, która po nią sięgnie – w ten sposób z jednego ziarna wykiełkować mogą różne plony.
Ale – kontynuując tę karkołomną metaforę ogrodniczą – aby do tego doszło, ziemia musi być żyzna. Tłumacząc: Gunia i Clarke nie mogą po prostu czegoś urwać/wyjąć/wyciąć, i obserwować jak błądzimy po omacku; raczej dają oni nam mapę z zaznaczonymi wieloma ścieżkami i celami, i pozwalają nawet iść na przełaj. Cel jest w takim przypadku mniej istotny od samej wędrówki.
Co w tych dwóch przypadkach przekłada się na niezwykłe doświadczenie czytelnicze – Clarke minimalistycznym językiem buduje w naszych wyobraźniach niesamowite obrazy, a Gunia lubuje się w rozważaniach filozoficznych rodem z powieści XIX-wiecznych, w których mierzy się z tematami boga, przeznaczenia, życia i całej reszty; jest w tych fragmentach wspaniały rytm, energia wygłaszanej z pasją przemowy, niczym jakiś wielkich improwizacji.
Jest w „Piranesim” i „Domu wszystkich snów” cenna lekcja na temat rodzaju literatury dziś rzadko spotykanego w tym naszym określonym i omówionym na wszystkie sposoby świecie. Może to wyraz tęsknoty za historiami, które się przeżywa, o których się dyskutuje, a nie tylko ocenia z pomocą gwiazdek i słów „fajne/nie fajne”.
Po Susannie Clarke mogliśmy spodziewać się wielkości. „Piranesi” jest jednak tym cenniejszy, że zaskakuje. (Książka ta to efekt blokady pisarskiej. Clarke zaczęła pracę nad kontynuacją „Jonathana Strange’a…”, ale utknęła, nie była w stanie tworzyć, aż wróciła do pomysłu sprzed lat o mieszkańcu niezwykłego domu-świata.) Wojciech Gunia był jednym z tych pisarzy, którzy publikują już od jakiegoś czasu, którego nazwisko powtarzane jest szeptem w gronach „wtajemniczonych”, polecających sobie kolejne książki, a który do dziś nie zdobył rozgłosu proporcjonalnego do jego talentu. „Dom wszystkich snów” ma potencjał być przełomem w jego pisarskiej karierze.
Artkuł pierwotnie ukazał się w miesięczniku „Nowa Fantastyka”.
Piranesi. Tłum. Wojciech Szypuła