Pod koniec kwietnia byliśmy świadkami finału największego filmowego projektu w dziejach, tzw. Kinowego Uniwersum Marvela (MCU), które zapoczątkowane zostało w 2008 r. „Iron Manem” z Robertem Downeyem Jr. w roli tytułowej i do dziś rozrosło się o kolejnych 18 pełnometrażowych fabuł (są też krótkie metraże i seriale). W „Avengers: Wojnie bez granic” spotkają się dziesiątki poznanych w poprzednich filmach superbohaterów, a rozwiązań doczekają się wątki przewijające się w tych historiach od dekady.
Herosi Marvela wspólnie zarobili już ponad 17 mld dol. – o połowę więcej niż „Gwiezdne wojny” i dwa razy więcej niż seria o Harrym Potterze, która jeszcze kilka lat temu była najbardziej kasową w historii. To niekwestionowany sukces finansowy.
Ale teraz czas na pytanie: kto stworzył postać Kapitana Ameryki? Bohater ten miał trzy solowe filmy, pojawiał się również w „Avengers”, „Avengers: Czasie Ultrona” i gościnnie w kilku innych, a o jego tarczę Hubert Urbański pytał w „Milionerach”. To może łatwiej: jak nazywali się dwaj panowie, którzy dali światu Supermana? Batmana? Spider-Mana? O, tu coś świta – Stan Lee. Tak, ten starszy pan, wiecznie w okularach przeciwsłonecznych, pojawiający się w małych rólkach, tzw. cameos, we wszystkich filmach z MCU i w kilku innych, brylujący na czerwonym dywanie i w prasie, taki trochę Pan Komiks, czyli twarz medium. On był jednak scenarzystą, nie rysował, nie był więc w kreacji sam…
Dla porządku: ojcami Kapitana byli Joe Simon i Jack Kirby, Człowieka ze stali stworzyli Jerry Siegel i Joe Shuster, Batmana – Bob Kane i Bill Finger, a Człowieka-Pająka narysował Steve Ditko. Pewnie łatwiej byłoby, gdybym pytał o wydawnictwa publikujące przygody tych herosów – tu Superman i Gacek przyporządkowani zostaliby do DC Comics, a Spidey i Cap do Marvela.
Dziwne, że postaci te szybciej skojarzą nam się z nazwami wydawców niż z nazwiskami ludzi, którzy je stworzyli. Taka jednak specyfika rynku komiksowego, zwłaszcza tego pod kontrolą DC i Marvela, w którym bohaterowie nieustannie powracali w kolejnych iteracjach autorstwa kolejnych scenarzystów i rysowników, przerastając swoich twórców, a raczej się od nich odrywając. Bo jak potem w niezliczonych procesach ustalały sądy, pisarze i artyści pracujący dla dwóch gigantów branży komiksowej robili to na umowach-zleceniach (work for hire) albo po prostu podpisywali skrajnie niekorzystne dla siebie umowy. Efekt był zawsze ten sam: postaci zostawały u wydawcy, tak samo jak zyski z nich i wszelka nad nimi kontrola.
Autorzy wymazani
Polscy miłośnicy komiksów na odprysk jednego ze sporów między wydawcą a autorem natknęli się w 2016 r., kiedy to Mucha Comics opublikowała wybitnego „Miraclemana” autorstwa… No właśnie, sęk w tym, że na stronie tytułowej komiksu wprawdzie znajdziemy nazwiska rysowników oraz twórcy postaci Micka Anglo, ale już nie scenarzysty tej konkretnej historii, tu określanego tylko jako Pierwotny Scenarzysta. Dziwne, prawda? Symptomatyczne jednak dla tej branży.
Za tym „pseudonimem” kryje się Brytyjczyk Alan Moore, jeden z najwybitniejszych scenarzystów w historii medium, autor świetnych „Strażników”, zekranizowanych w 2009 r. Cztery lata wcześniej mogliśmy oglądać „V jak Vendetta” z Natalie Portman i Hugo Weavingiem, również adaptację komiksu Moore’a. Przy czym nie dowiedzielibyśmy się tego z samych filmów, bo w napisach początkowych Brytyjczyk nie jest wymieniany, pojawiają się wyłącznie nazwiska ilustratorów, odpowiednio Dave’a Gibbonsa i Davida Lloyda.
To efekt sporu Alana Moore’a z gigantami świata komiksu: DC, które wydało „Strażników” i „V…”, podobnie jak kilka innych jego tytułów, oraz Marvelem, na które to wydawnictwo obraził się, gdy już po napisaniu „Miraclemana” dowiedział się, że twórca tej postaci nie ma do niej żadnych praw i nie czerpie z niej zysków. Boli zwłaszcza kwestia tego pierwszego tytułu, ponieważ DC wykorzystało tu sztuczkę w umowie – w czasach gdy pojedyncze tytuły komiksowe na rynku funkcjonowały krótko, zadeklarowali Moore’owi i Gibbonsowi, że prawa do „Strażników” wrócą do nich w rok po tym, jak ten tytuł wyjdzie z obiegu. Sęk w tym, że jego sukces sprawił, że wydawca rzucał na rynek dodruk za dodrukiem, co robi do dziś, pilnując, by przypadkiem tego nie zaniedbać i tym samym nie zwrócić komiksu jego autorom.
Moore może się przy tym i tak uważać za szczęściarza. Bo decyzję o wymazaniu swojego nazwiska z komiksów i ich ekranizacji podjął przynajmniej sam, w ramach protestu. Tymczasem Bill Finger, który wraz z Bobem Kanem stworzył Batmana, przez lata w ogóle nie był znany jako współautor tej jednej z najważniejszych postaci w historii popkultury (pisaliśmy o tym w POLITYCE 16/14). Mroczny Rycerz debiutował w 1939 r., Finger pisał scenariusze do komiksów z nim aż do przełomu lat 60. i 70., DC Comics jednak dopiero we wrześniu 2015 r. oficjalnie uznało go za współtwórcę Batmana i zaczęło wymieniać w komiksach i filmach obok Boba Kane’a.
Film dokumentalny „Batman and Bill” wskazuje właśnie Kane’a, zmarłego w 1998 r., jako winnego całego „zamieszania” – zatrudnił Fingera jako ghost writera i mimo jego ogromnego wkładu zarówno w wygląd postaci (Kane miał zupełnie inny pomysł), jak i świat i innych bohaterów, konsekwentnie kreował siebie na jedynego twórcę Batmana, wiodąc życie bogacza i celebryty, podczas gdy Finger żył w biedzie i zmarł w samotności.
Niewiele lepiej DC obeszło się z Shusterem i Siegelem, którzy wymyślili Supermana, tym samym kładąc fundament pod zjawisko komiksu superbohaterskiego, za co otrzymali 130 dol. Poświęcony im trzeci odcinek serialu dokumentalnego produkcji AMC „Robert Kirkman: Nieznana historia komiksu” pokazuje, jak ludzie, którzy stali się przyczyną sukcesu DC Comics, najpierw przegrywają kolejne procesy o prawa do swoich dzieł, a potem zdesperowany i bezrobotny Siegel wraca do DC z podkulonym ogonem, by dostać w firmie posadę podrzędnego scenarzysty, a pracujący jako kurier Joe Shuster zimą chodzi bez płaszcza, bo go na niego nie stać. Gdy z jedną z przesyłek odwiedza siedzibę wydawcy DC, jeden z właścicieli Jack Liebowitz rozpoznaje go i łaskawie daje trochę pieniędzy, by Shuster mógł sobie kupić jakieś ciepłe ubranie.
Finał tej historii jest o tyle pozytywny, że dzięki kampanii w mediach – rozpętanej przez młodego wtedy Neala Adamsa, obecnie jednego z najważniejszych rysowników w historii komiksów – po latach Warner (właściciel DC) ugiął się pod presją i wykonał gest w stronę Siegela i Shustera, przyznając im dozgonnie roczną pensję, każdemu po 20 tys. dol., w ramach uznania ich zasług. Wymieniono ich również jako twórców Supermana w napisach początkowych filmu z 1978 r., z Christopherem Reevem w roli tytułowej.
Mogło być gorzej, o czym świadczy ten fragment z książki „Niezwykła historia Marvel Comics” Seana Howe’a: „Na początku 2009 r. Len Wein, który do spółki z Johnem Romitą stworzył Wolverine’a, wziął udział w uroczystej premierze filmu »X-Men Geneza: Wolverine« z Hugh Jackmanem w roli tytułowej. »Nie zobaczyłem ani centa z żadnego z filmów Marvela, nie zostałem też wymieniony w czołówce Wolverine’a – mówił Wein. – Hugh Jackman to uroczy facet i na premierze powiedział publiczności, że zawdzięcza mi swoją karierę, a potem ukłonił się, co było bardzo miłe z jego strony. Jednak wolałbym zainkasować czek«”.
Metoda Marvela
Niech nikogo nie zmyli fakt, że w przypadku Moore’a, Fingera oraz Shustera i Siegela „tym złym” było wydawnictwo DC – jego działania były branżowym standardem, a swoje za uszami ma również jego największy konkurent Marvel. Opisał to wszystko Sean Howe w przywoływanej wyżej książce, gdzie m.in. relacjonuje lata procesów Joe Simona o prawa do Kapitana Ameryki, Steve’a Gerbera o kontrolę nad Kaczorem Howardem czy Steve’a Ditki o zyski ze Spider-Mana.
Marvel nie miał litości nawet dla człowieka, któremu zawdzięcza wszystko – rysownik Jack Kirby, przez fanów i kolegów po fachu adekwatnie zwany Królem, to współtwórca takich bohaterów, jak Kapitan Ameryka, Thor, X-Men, Hulk czy Fantastyczna Czwórka. Od tych ostatnich, czyli rodziny obdarzonej różnymi mocami w wyniku wypadku podczas kosmicznej podróży, tak naprawdę zaczął się Marvel, to oni uratowali Marvela i przyczynili się do powstania całej rzeszy kolejnych postaci. Sam Kirby do dziś pozostaje najbardziej wpływowym rysownikiem w historii, inspiracją dla pokoleń następców, człowiekiem, który zrewolucjonizował stateczne przed nim medium olbrzymią dynamiką kadrów, śmiałymi kolorami i rozbuchanymi kosmicznymi wizjami.
Wspomniany wcześniej Stan Lee, twarz komiksów superbohaterskich, wielokrotnie właśnie Jacka Kirby’ego opisywał jako najlepszego w swoim fachu. Jak pisze Sean Howe, nowi rysownicy dostawali od Lee nakaz rysowania jak Kirby, a gdy przepracowany Król nie mógł wziąć na siebie kolejnego tytułu, Lee i tak przychodził do niego i prosił o pierwsze rysunki, ustalające wygląd postaci i świata, by inni graficy mieli jakieś wytyczne.
A jednak Lee i Kirby skończyli po dwóch stronach barykady, z tym pierwszym w roli celebryty i pupilka Marvela, tym drugim zaś – tonącym we frustracji, niedocenionym i niedofinansowanym. Bo w Marvelu pracowało się w dosyć specyficzny sposób, tzw. metodą Marvela: Stan Lee jako scenarzysta dostarczał rysownikom ogólny zarys historii, ci następnie rozpisywali ją krok po kroku na kolejne kadry, a więc musieli sami ustalać tempo i decydować o pokazywaniu zwrotów akcji, Lee zaś na sam koniec, na gotowe już rysunki, nanosił dialogi. Nie dziwi więc, że choćby Kirby czuł się w zasadzie współscenarzystą. Lee powinien wziąć na siebie sporą część winy za te spory. Dokładniej zaś winić trzeba jego charakter, nienasycony głód sławy, który towarzyszył mu od momentu, gdy jako 17-latek został zatrudniony przez swojego kuzyna w Timley Comics (późniejszy Marvel), by pracować nad komiksami. Komiksami, które niespecjalnie poważał, do tego stopnia, że gdy miał się stać ich scenarzystą, przybrał pseudonim Stan Lee, prawdziwe imię i nazwisko – Stanley Lieber – oszczędzając dla planowanej kariery jako autor pełnoprawnej literatury; jego ambicją było bowiem napisanie wielkiej amerykańskiej powieści.
I choć historie obrazkowe ostatecznie pokochał i całkowicie im się oddał, gdy zarówno jego bohaterowie, jak i on zyskali rozgłos, skorzystał z pierwszej okazji, by spróbować wraz z nimi przebić się do Hollywood. Zacytujmy Howe’a, odnoszącego się do wywiadu z Lee z 2002 r.: „Lee już dawno przestał się interesować losami superbohaterów, a nawet sprzedał swoją kolekcję komiksów. I choć podkreślał w rozmowach, że niczego nie żałuje, zdarzało mu się gdybać: »Mogłem pojechać do Hollywood i spróbować szczęścia jako scenarzysta filmowy, mogłem też pisać książki, ale nigdy nie starczało mi na to czasu. Mogłem osiągnąć więcej, napisać świetną powieść. Chciałbym mieć na koncie kilka scenariuszy. Chciałbym napisać sztukę, którą wystawiono by na Broadwayu. Nie ciągnęło mnie do pisania komiksów, nie upierałem się przy tym, tak po prostu przyszło mi zarabiać na życie«”.
W pogoni za rozgłosem Lee udzielał kolejnych wywiadów, stawał się bohaterem artykułów, takich jak choćby ten w tygodniku „Time”, gdzie nazwano go „twórcą Spider-Mana”. To rozsierdziło Steve’a Ditkę, aż napisał list do redakcji. Lee zadzwonił wtedy do kolegi i tak później relacjonował tę rozmowę: „Steve powiedział mi, że sam pomysł nic nie znaczy, bo póki nie będzie miał fizycznej formy, pozostanie tylko abstrakcyjną ideą, a potem dodał, że to on, rysując pierwszy pasek, tchnął, jeśli można tak powiedzieć, w niego życie i to dzięki niemu powstało coś namacalnego; ja miałem »tylko« pomysł. Odparłem, że skoro ja coś wymyślam, to jestem tego twórcą, ale on zaprzeczył, mówiąc: »Nie, bo to ja jestem odpowiedzialny za rysunek«. Steve upierał się, że jest współautorem postaci Spider-Mana i widziałem, jakie to dla niego ważne, więc odpuściłem i powiedziałem: »Okej, oświadczę wszystkim, że jesteś współtwórcą«”.
Gorzki koniec
Lee najbardziej z całego tego grona skorzystał na sukcesie ich wspólnych bohaterów. Nie tylko stał się najbardziej rozpoznawalnym człowiekiem w branży, a dla fanów postacią kultową, ale i dorobił się niemałej fortuny. Wszystko przez to, że stał się dla Marvela niezbędnym ambasadorem zjawiska, a podczas gdy inni scenarzyści i rysownicy przegrywali z wydawcą kolejne procesy, Lee zawierał ugody, przez lata zgarniając miliony dolarów.
Pod koniec życia jednak te miliony bardzo ciążyły Stanowi Lee, który po tym jak niedawno zmarła jego ukochana żona, a on sam przeszedł zapalenie płuc, stał się pionkiem w rozgrywkach osób próbujących zagarnąć dla siebie jego majątek. Neal Adams, ten sam, który przed laty walczył o sprawiedliwość dla twórców Supermana, na początku 2018 roku dołączył do chóru głosów alarmujących o traktowaniu Lee przez jego współpracowników, ale i jedyną córkę, J.C. „The Hollywood Reporter” opublikował długi reportaż, opisując jej rozrzutność i porywczy charakter, który miał kilka razy kończyć się rękoczynami i interwencjami policji, ale też przedstawia sylwetki osób, które „opiekowały się” Lee.
Zszokowani fani niedawno masowo udostępniali w sieci nagrania z Silcon Valley Comic Con, gdzie pojawił się Stan Lee, by całymi dniami robić sobie zdjęcia i rozdawać autografy tysiącom ludzi, którzy rzecz jasna słono zapłacili za tę przyjemność. Widzimy na nich milczącego, pochylonego nad stolikiem starszego pana, machinalnie podpisującego podsuwane mu pod nos przedmioty. Na zdjęciach Lee siedzi sztywno, jego twarz jest bardzo wyraźnie opuchnięta, nie uśmiecha się, co jest dla niego bardzo nienaturalne.
Zestawiam to z New York Comic Con z 2016 r., gdzie sam przypadkiem spotkałem Stana Lee za kulisami Madison Square Garden. Właśnie czekał na swój występ, gdy ja i towarzyszących mi kilka osób wpadliśmy na niego i zapytaliśmy, czy możemy się przywitać. Zaprosił nas do pokoiku na zapleczu, chętnie zapozował do zdjęcia, uśmiechał się i flirtował nawet z obecnymi w grupie paniami. To była jego ostatnia wizyta w Nowym Jorku, jako że z powodu zaawansowanego wieku stopniowo wycofywał się z konwentowego życia. I faktycznie, przez dłuższy czas trudno go było gdziekolwiek spotkać, a odwiedziny w Dolinie Krzemowej były pierwszą od dawna imprezą, którą uświetnił. Najwidoczniej nowi opiekunowie uznali, że był w wystarczającej formie, by pracować od rana do wieczora.
Na szczęście w ostatnich miesiącach życia Stan Lee mógł liczyć na opiekę osób, którym faktycznie na nim zależało – wyrwany z toksycznego kręgu poprzednich „opiekunów”, wreszcie mógł też pojednać się z córką, która, wedle nowych informacji, nie była winną, a ofiarą fałszywych oskarżeń.
***
Źródłami w pracy nad tekstem były: książka „Niezwykła historia Marvel Comics” Seana Howe’a, serial „Robert Kirkman: Nieznana historia komiksów” produkcji AMC oraz biografia „Stan Lee. The Man Behind Marvel” Boba Batchelora, która w Polsce ukaże się jesienią nakładem wydawnictwa SQN.
Artykuł ten pierwotnie ukazał się w „Polityce” z kwietnia 2018 roku. Został zaktualizowany do publikacji na tej stronie.