Przesilenie zimowe” (The Holdovers) to piękny film. Piękny w skali tej najwyższej, czyli piękny jak muzyka Bena Howarda, książki Erin Morgenstern, Jonathana Safrana Foera i Wita Szostaka, jak „Duchy Inisherin”.
„Przesilenie…” w reż. Alexandra Payne’a, ze scen. Davida Hemingsona to wspaniale opowiedziana historia spotkania trójki połamanych życiowo ludzi. Połamanych na różne sposoby, różnie to przeżywających, cierpiących. I poprzez to spotkanie ich cierpienia się łączą, mieszają, co skutkuje starciami, ale też przełomami. Hemingson napisał cudownie subtelną opowieść, płynnie przechodzącą od humoru do wzruszenia, tworzącą słodko-gorzką mieszankę. Co ważne – bez przesady, bez dociskania gazu, bo „Przesilenie…” ani nie jest komedią, przy której będziecie trząść się ze śmiechu, ani nie będziecie płakać rzewnie, bo film nie chce żerować na waszym współczuciu. To niesamowicie zbalansowana historia, bardzo mądra, niosąca ze sobą wiele prawdy.
Można określić film Payne’a mianem uroczego i ciepłego – i będzie to prawdą, bo „Przesilenie” zostawia nas z uczuciem spełnienia, radości. Bo na koniec te postaci już się po prostu kocha – jak dziecko, którego dorastanie i przełomy się obserwowało, a które teraz stawia własne kroki w dorosłym życiu.
Wszystko to niosą popisowe role Paula Giamattiego (absolutny masterclass aktorstwa), Da’Vine Joy Randolph i Dominica Sessy. Giamatti i Randolph są za swoją grę nominowani do Oscarów, Sessa nie, co jestem w stanie wytłumaczyć tylko tym, że Akademia była w szoku, że ktoś tak młody, grając w swoim pierwszym filmie jest w stanie zrobić to tak niesamowicie dobrze.
Nie ma słów, którymi mógłbym oddać pełnię tego, jak bardzo ten film dla mnie zadziałał. Takiego kina, nienachalnego, prostego, nie idącego w proste, skrajne emocje, ale mistrzowsko balansującego na różnych nutach już prawie nie ma. Tym bardziej powinniśmy więc je doceniać.