Nie spodziewałem się wiele po „Venomie 3: Ostatnim tańcu”. Wiedziałem też, na co dokładnie idę do kina – oto nieco „specjalny” kuzyn Marvela, balansujący na krawędzi między zabawą a żenadą, ale generalnie skłaniający się ku tej pierwsze. Sądziłem więc, że tam, gdzie brakować będzie jakości, film nadrobi daniem mi prostej radochy. Niestety, zawiodłem się.
„Venom 3: Ostatni taniec” to po prostu bajzel. Jasne, w większości filmów superbohaterskich fabuła jest pretekstowa – zwykle ktoś ma Coś, co chce Ten Zły, a jak to dostanie, nastąpi Koniec Świata. Dokładnie tak to się rozgrywa i tu, do czego film bezczelnie wykorzystuje Knulla, czyli popularnego złoczyńcę z komiksowego „Venoma” Donny’ego Catesa. Problem w tym, że Knull to zmyłka, świecidełko, którym macha nam się szybko przed twarzą, by potem schować, licząc, że wysiedzimy w kinie, czekając aż wróci. Ale Knull tak naprawdę nie wraca, dla filmu nie znaczy nic. Zostajemy więc z posklejaną byle jak „fabułą”, gdzie Eddie Brock i Venom przemieszczają się to tu, to tam, spotykając różnych ludzi, a od czasu do czasu albo biją się z żołnierzami, albo z generycznym kosmitą-stworem, którego wysłał za nimi Knull. W tle mamy grupę naukowców i żołnierzy ze słynnej Strefy 51, którzy zajmują się polowaniem na/badaniem symbiotów.
„Ostatni taniec” sprawia wrażenie, jakby ktoś nieco przygłuchy i niedowidzący wziął udział w warsztatach dla scenarzystów, coś tam zanotował o motywacjach bohaterów, rozwoju postaci, podbijania stawki zagrożeniem dla cywili i tak dalej, ale już nie dotarło do niego nic o strukturze, panowaniu nad tempem i napięciem w historii, ani o tym, że te wszystkie elementy winny się składać w jakąś opowieść, a nie po prostu… być. Koronnym przykładem postać dr Pain, której przeszłości i motywacjom film poświęca sporo czasu, co koniec końców w ogóle się nie opłaciło, bo wszystko jest tu takie płaskie i sztuczne.
Porażające jest to, jak amatorsko opowiedziana jest to historia. „Venom 3” stara się robić sporo rzeczy: być zabawnym, efektownym, uroczym, poruszającym, wywoływać grozę, szokować, być absurdalnym. Ale każdorazowo jest to jednak mdłe. Jakby film był rozdarty, chciał wiele rzeczy, ale nie mógł się zdecydować. Dobrze widać to w humorze, który można opisać jako takie wpół-do-Deadpoola. Niby absurd, niby odjazd, ale wychodzi może raz, z koniem, a poza tym jest dziwnie, bo oglądając czekamy na ten finałowy żart, zwrot, na coś, a to bardzo, bardzo rzadko przychodzi. „Deadpool”, idąc w absurd, idzie na całość, skacze na główkę. „Venom 3” zanurza się po kostki i pluska niemrawo, licząc, że osiągnie ten sam efekt.
Koniec końców „Venom 3: Ostatni taniec” pozostawił mnie obojętnym.