Mało która postać literacka doczekała się tylu wcieleń, co skandynawski heros i pogromca potworów Beowulf. A mało z tych wcieleń zainteresowało świat tak bardzo jak wersja Johna Ronalda Reuela Tolkiena, który – jak się okazało – przełożył w całości staroangielski poemat opisujący przygody bohatera. Przekład ukazał się na świecie przed kilkoma tygodniami. W „Beowulf: A Translation and Commentary” Christopher Tolkien, redaktor książki, oprócz tłumaczenia oryginalnego tekstu, komentarzy i esejów autorstwa swojego ojca, zamieścił również „Sellic Spell”. Jest to wymyślona przez Tolkiena historia, która jego zdaniem mogłaby być tą pierwotną, ludową wersją opowieści, w późniejszym czasie przepisaną przez nieznanego do dzisiaj autora „Beowulfa” już w języku poezji.
Największą zmianą w porównaniu z oryginałem jest fakt, że w „Sellic Spell” poznajemy historię młodości Beowulfa, który jest tutaj sierotą, wychowanym przez niedźwiedzie (stąd jego nadludzka siła i zamiłowanie do miodu, którego wyrazem jest nadane mu przez Tolkiena imię Beewolf). Znaleziony przez rycerzy, zostaje sprowadzony przed oblicze króla. Monarcha wprawdzie decyduje się zaopiekować chłopcem, ale ze względu na dziką naturę i małomówność Beewolf trzyma się z boku, podczas uczt nie siedzi przy stole, lecz w rogu sali. Dopiero po latach, gdy powraca na dwór swojego przybranego ojca jako wielki wojownik i bogacz, pogromca potwora Grendela i jego matki, zyskuje szacunek w oczach króla i swoich pobratymców.
Z jednej strony można tę niemałą w końcu modyfikację tekstu źródłowego przypisać wspomnianemu zamiarowi „uludowienia” podania, bo cóż bardziej klasycznego niż historia typu od zera do bohatera, zakończona królewskim ślubem i latami pomyślnego panowania (w tej wersji stary już Beewolf nie walczy ze smokiem i nie ginie od odniesionych ran), nie sposób jednak nie widzieć w tym analogii do losów samego poematu.
„Beowulf” powstał najprawdopodobniej w VIII w., około 1000 r. spisany został w języku staroangielskim, w 1820 r. doczekał się pierwszego przekładu na język nowożytny, którym było duńskie tłumaczenie autorstwa Mikołaja Grundtviga. Jest jednym z najstarszych i najważniejszych anglosaskich tekstów literackich, ale po angielsku w całości można go było przeczytać dopiero w 1837 r., a poetyckie tłumaczenie ukazało się już na początku XX w. Jeszcze gorzej „Beowulfa” traktowano w Polsce, gdzie wprawdzie od lat 60. ubiegłego wieku dostępna była skierowana do dzieci prozatorska adaptacja tej historii, ale dopiero w 2006 r. ukazało się poetyckie tłumaczenie autorstwa Mirosława Kropidłowskiego, który nie przekładał jednak z oryginału.
Wszystko przez to, że przez lata „Beowulf” służył wyłącznie historykom, nie będąc poważanym jako dzieło poetyckie, co zmienić starał się sam Tolkien, chwaląc kunszt tekstu i ganiąc kolegów po fachu za jego ignorowanie (słynny esej „Potwory i krytycy”, będący zapisem wykładu wygłoszonego przez twórcę Śródziemia w 1936 r.). Podczas gdy dla wszystkich innych tekst był co najwyżej źródłem informacji o dziejach Skandynawii, autor „Władcy pierścieni” dostrzegł w nim przede wszystkim wspaniałą opowieść o wielkim herosie i jego zmaganiach z dręczącymi ludzkość monstrami.
Wedle poematu Beowulf był wielkim wojownikiem skandynawskiego ludu Geatów, zamieszkującego tereny południowej Szwecji. Usłyszawszy historię o potworze Grendelu, który dręczył króla Hrothgara, bohater wraz ze swoją drużyną przybył do kraju Danów. Tam dowiedział się, że wspomniane monstrum od lat nocami nawiedza królewski dwór, Heorot, pokonując każdego, kto stanie mu na drodze, i nie znajdując dla siebie godnego przeciwnika. Do czasu. Dzielny i obdarzony nadludzką siłą Beowulf stacza z potworem walkę, w trakcie której wyrywa Grendelowi jedno ramię. Ten wprawdzie ucieka, odniesione przez niego rany są jednak bez wątpienia śmiertelne, więc nikt go nie ściga, wiedząc, że jedyne, co może zrobić, to wpełznąć do jakiejś dziury i umrzeć.
Radość ze zwycięstwa nie trwa jednak długo. Otóż okazuje się, że potwór nie wiódł samotnego życia – miał matkę, straszliwą ogrzycę, w której rozpacz z powodu utraty dziecka rozbudziła żądzę zemsty i mordu, a która pod osłoną nocy atakuje śpiących w Heorot poddanych Hrothgara i zabija pierwszego wśród jego wojowników.
Nazajutrz Beowulf wraz ze swoją drużyną ruszają za kolejnym potworem, a trop doprowadza ich nad brzeg jeziora. Bohater nurkuje w jego toń, gdzie natychmiast zostaje zaatakowany przez ogrzycę. Ta ściąga go na dno, aż do swojej pieczary. Przeciwnicy toczą zacięty bój, szala zwycięstwa zaczyna przechylać się w stronę matki Grendela, wtedy jednak Beowulf chwyta leżący wśród wypełniających grotę skarbów olbrzymi miecz i ścina jej głowę. Następnie udaje się w głąb pieczary, gdzie znajduje umierającego Grendela i dobija go cięciem w kark.
To jednak nie finał opowieści. W tym momencie akcja przeskakuje o 50 lat w przód. Beowulf jest już starym, szanowanym królem. I po raz trzeci przychodzi mu zmierzyć się ze straszliwym monstrum. Tym razem jest to ziejący ogniem smok, nieopatrznie obudzony przez niewolnika, który ukradł z jego skarbca złoty puchar. I znów heros odnosi zwycięstwo nad przeciwnikiem, ale odnosząc przy tym rany na tyle poważne, że sam również umiera. „Beowulf” kończy się opisem pogrzebu i lamentów żałobników.
Ten finałowy epizod opisany w trzeciej części poematu znamy najgorzej. Dlaczego? Bo zdanie Tolkiena co do niehistorycznych wartości „Beowulfa” podzieliła popkultura, która w ostatnich kilkudziesięciu latach przemieliła tę historię w filmach, książkach, komiksach i grach komputerowych, dając jej bohaterowi drugą młodość, niespecjalnie interesując się jednak jego starością. Dla twórców współczesnych wersji – pod względem ich liczby Beowulf może rywalizować z bohaterami pokroju Robin Hooda czy Herkulesa – walka z Grendelem i jego matką była wystarczającym materiałem na efektowną opowieść. Gdyby heros był postacią historyczną, moglibyśmy więc zlokalizować miejsce jego spoczynku, nasłuchując odgłosów nerwowego przewracania się w grobie.
Bo jak miałby się nie denerwować, gdyby dowiedział się, że w 1999 r. nakręcono film „Beowulf – pogromca ciemności” z Christopherem Lambertem – tak zły, że nawet nasz pogardzany przez wszystkich „Wiedźmin” z Michałem Żebrowskim przewyższa go o kilka klas? Z prozą Sapkowskiego obraz ten ma zresztą trochę wspólnego, bo w tej (osadzonej w postapokaliptycznej przyszłości!) historii główny bohater, tylko w części człowiek, jest białowłosym, odzianym w czarną skórę rębajłą z mieczem na plecach, który w walce fika takie koziołki, że zawstydziłby medalistów olimpijskich w gimnastyce.
Jeszcze bardziej ekstremalną metamorfozę skandynawski wojownik przeszedł w filmie „Outlander”, gdzie zmieniono mu imię na Kainana i uczyniono kosmitą, którego statek rozbił się na Ziemi za czasów wikingów. Z kolei w luźno inspirowanej poematem powieści „Zjadacze umarłych” Michaela Crichtona i nakręconym na jej podstawie filmie „Trzynasty wojownik” przechrzczono go na Buliwyfa i zepchnięto na drugi plan, by zrobił miejsce dla narratora Ahmeda Ibn Fahdlana, w którego w adaptacji wcielił się Antonio Banderas. Z filmem o przygodach dzielnego wojownika nie poradził sobie nawet reżyser „Forresta Gumpa” Robert Zemeckis. Jego animowany, kręcony techniką motion capture, „Beowulf” zebrał mieszane recenzje i ledwie co zwrócił swoim twórcom zainwestowane pieniądze.
Dużo lepiej od bohatera poradził sobie potwór, który na przestrzeni lat sam wyszedł na pierwszy plan i może się pochwalić choćby bardzo dobrą powieścią „Grendel” autorstwa Johna Gardnera, gdzie znana z poematu historia opowiedziana została z perspektywy monstrum.
Gdyby jednak Beowulf skupił się wyłącznie na różnorodności dziedzin sztuki, jakie zainspirowała jego historia, miałby powody do dumy. Oprócz kilku filmów, książek i powieści graficznych powstało także siedem inspirowanych poematem oper, trzy gry komputerowe, gra planszowa, kilka piosenek, w tym jedna autorstwa zespołu Marillion, a nawet nieco dziwaczne serie komiksowe „Kid Beowulf” i „Biowulf”. Opowiadanie i wiersz o nim napisał Neil Gaiman, Beowulf zaliczył także epizod w serialu „Star Trek” i pojawił się w jednym z zeszytów serii o Wonder Woman.
Koniec końców Beowulf może więc dziękować J.R.R. Tolkienowi za drugie życie. To autor „Hobbita” zwrócił na niego uwagę odbiorców spoza kręgu badaczy dawnej Skandynawii. Ale i wziął coś w zamian. Brytyjczyk nie ukrywał, że poemat był jedną z ważniejszych inspiracji, jeżeli chodzi o jego twórczość. Stosunek pisarza do tego dzieła bardzo dobrze widać w opublikowanym niedawno „Beowulf: A Translation and Commentary”, które w pewnym sensie stanowi kronikę ich wieloletniego związku, a którego historię z notatek ojca odtworzył Christopher Tolkien.
Jest to kolejna już książka wydana po śmierci Tolkiena seniora. Wcześniej były między innymi „Silmarillion”, „Niedokończone opowieści”, „Dzieci Húrina”, „Listy Świętego Mikołaja”, „Pan Błysk”, wielotomowa „Historia Śródziemia”, „Łazikanty”, a ostatnio „Legenda o Sigurdzie i Gudrun”, „Listy” i „Upadek króla Artura”. Zwłaszcza publikacja tego ostatniego, niedokończonego tekstu, sprawiła, że miłośnicy pisarza zaczęli na poważnie brać wcześniejsze żarty, iż niedługo na półki księgarń trafią zbiorcze wydania jego paragonów i kwitów z pralni. W tych złośliwościach jest trochę autentycznej obawy, bo jeżeli co chwilę słyszy się, że wśród notatek słynnego pisarza – w cztery dekady po jego śmierci! – wciąż „znajdują” się kolejne teksty, to nie można nie zastanawiać się, jak wielkim bałaganiarzem musiał być Tolkien i jak wysokie są stosy papieru, które po sobie zostawił.
„Beowulf: A Translation…” pod tym względem budzi więc mieszane uczucia. Z jednej strony, zważywszy na wspomnianą relację twórcy Śródziemia (która to nazwa została zaczerpnięta właśnie z poematu) z tą historią, lektura jej tłumaczenia jego autorstwa może być dla miłośników twórczości Brytyjczyka czymś interesującym. Z drugiej jednak – trudno uniknąć wrażenia, że Christopher świadomie „pompuje” treść książki mnóstwem obszernych komentarzy i porównań, w których szczegółowo opisuje zmiany między kilkoma wersjami notatek ojca, tak aby uzasadnić wydanie niedługiego przecież poematu jako osobnej pozycji. I zarzeka się, że publikacja ta nie jest przeznaczona dla akademików, bo też jego ojciec, przekładając „Beowulfa”, myślał o standardowym odbiorcy.
Alternatywą byłoby jednak zebranie sag, legend czy poezji w przekładzie autorstwa J.R.R. Tolkiena w jednym, pozbawionym niepotrzebnych dodatków, a przez to niegrubym tomie, który to pomysł jednak z pewnością wydaje się mniej interesujący z perspektywy finansowej. Dlatego też niech nikt się nie zdziwi, gdy za rok czy dwa świat obiegnie wiadomość, że Christopher Tolkien odkrył przypadkiem nieznaną nikomu opowieść pióra swojego ojca. I opublikuje ją, znów z mnóstwem dodatków i w twardej oprawie.
Artykuł pierwotnie ukazał się w „Polityce” z lipca 2014 roku.