Oba moje zawody stanowią dla mnie źródło radości – mówi Radek Rak, jeden z najpopularniejszych polskich pisarzy, laureat Nike, autor nowej powieści „Agla. Alef”, a zarazem lekarz weterynarii.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI: – Skąd się wzięło to całe pisanie? Wiem, że pisze pan w każdej wolnej chwili i to ręcznie, np. w przerwach między pacjentami w przychodni weterynaryjnej.
RADEK RAK: – Pierwotnie był to sposób podreperowania studenckiego budżetu. Na początku studiów poważnie zachorowałem i nie mogłem podejmować żadnej pracy wymagającej dużego wysiłku fizycznego. Zacząłem więc pisać opowiadania na konkursy literackie i nawet wymyśliłem sposób, jak te konkursy wygrywać, co działało niemal zawsze. Razem z korepetycjami przynosiło mi to dochód skromny, ale zadowalający. Potem przyszły opowiadania w prasie, głównie w „Nowej Fantastyce”, i trudno już było to zatrzymać. Uświadomiłem sobie, że to, co było z początku zwykłym wyrobnictwem, zaczęło przynosić mi coraz więcej radości i dawało mi lepszy wgląd w swoje życie, w rozumienie świata, który mnie otacza, i mogłem dzięki niemu uporządkować swoje życie wewnętrzne i zewnętrzne. I tak, krok za krokiem, doszedłem do momentu, gdy trudno jest się wycofać, bo pisanie przynosi mi tyle korzyści – widzialnych i niewidzialnych – że rezygnacja z niego byłaby w tym momencie mojego życia trochę głupotą, a trochę niewdzięcznością.
A piszę rzeczywiście na papierze. I kiedy tylko się da. Jeśli nie będę pisał, to niczego nie napiszę. Rzecz jasna, jak w przypadku każdego nałogu, zawsze mogę przestać.
Radek Rak to dziś przede wszystkim lekarz weterynarii, a hobbystycznie pisarz? A może jeszcze lekarz weterynarii, ale jedną nogą już tylko w karierze pisarskiej?
Niezbyt podoba mi się definiowanie siebie przez zawód, który się wykonuje. Gdybym miał określać się przez czynność, która sprawia mi największą przyjemność, a nie przez to, co stanowi moje źródło utrzymania, to powinno brzmieć to tak: „Radek Rak, człowiek, który bawi się ze swoją córeczką” albo „Radek Rak, człowiek, który chodzi do lasu”. Bo jedno i drugie jest dla mnie bardziej istotne niż pisanie i weterynaria. Oba moje zawody są dobre. Ktoś inny ma z mojej pracy pożytek, przynoszę radość albo ulgę w cierpieniu innym stworzeniom. Oba stanowią dla mnie źródło radości, zwłaszcza po wykonaniu pracy, bo sam proces w jednym i drugim przypadku bywa ciężki i frustrujący. Jeśli chciałby pan zapytać mnie o wymierne korzyści z obu profesji, to są one na obecnym etapie mojego życia porównywalne.

Literatura ma sens wtedy, kiedy ma odbiorcę. Dopiero w momencie przeczytania książka zaczyna istnieć. Czytelnik znajduje w tekście treści, których twórca tam nie umieszczał, ani świadomie, ani nieświadomie, i to on nadaje mu sens. Dla autora, jak mi się wydaje, liczy się bardziej sam proces twórczy i to, czego można nauczyć się w jego trakcie. Mogę sobie wyobrazić siebie bez pisania, ale nie mogę sobie wyobrazić siebie bez lasu.
Powiedział pan, że literatura ma sens, kiedy ma odbiorcę. Przed „Baśnią o wężowym sercu…” nagrodzoną Nike odbiorca pana książek był bardzo niszowy. Musiał pan mieć świadomość, że poza nielicznymi wyjątkami – jak pan sam obecnie – taki typ fantastyki nie znajduje w Polsce wielu odbiorców.
Różnica między byciem twórcą niszowej fantastyki a autorem mainstreamowym jest bardziej ilościowa niż jakościowa. Po moją książkę sięgnęło więcej osób i więcej razy spotkałem się z czytelnikami. Fantastyka to wąska nisza, bardziej wąska, niż mogłoby się wydawać twórcom i czytelnikom gatunku, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, wchodząc do księgarni. Pomiędzy czytelnikami różnych rodzajów literatury nie ma jednak żadnej znaczącej różnicy. Rzadko spotykałem się z rozczarowaniem czytelników niefantastycznych, że „Baśń o wężowym sercu…” rzeczywiście okazała się tym, co zapowiadał tytuł (czyli baśnią), i równie rzadko z reakcją fantastów, że to nie do końca taka fantastyka, do której są przyzwyczajeni. Obie reakcje są w gruncie rzeczy tożsame, bo spowodowane faktem, że książka okazała się inna, niż sobie wyobrażaliśmy.
Jakie są pana doświadczenia w kwestii rezerwy, z jaką traktowana jest w Polsce literatura fantastyczna?
Odpowiem trochę przewrotnie. Jako fantasta (i do niedawna redaktor najważniejszego w Polsce magazynu poświęconego fantastyce) pamięta pan, jak jeszcze niedawno za jedyną „prawdziwą” fantastykę uznawano SF. Dlatego też jako młody chłopak prawie nie czytałem polskiej fantastyki: kojarzyła mi się ze starszymi panami, którzy mówią, że fantasy jest dla dzieci i potrafi je napisać każdy, za to SF to ho, ho, panie! Stwierdzenie, że fantasy jest literaturą prostą do napisania, to bzdura. To bardzo trudny gatunek, bo dotyka mitu, a jeśli się nie rozumie mitu, to nie da się stworzyć dobrego fantasy. Linie uprzedzeń nie przebiegają jedynie między czytelnikami literatury pięknej a fantastyki, tym bardziej że są to często te same osoby. Poza tym nowe pokolenia czytelników literatury „wysokiej” również wychowywały się na „Harrym Potterze” i „Wiedźminie”, grały w erpegi, jeśli nie tradycyjne, to komputerowe, i odnoszę wrażenie, że nie uważają tego za powód do wstydu. Przekonałem się, że nie można mówić o jakimś jednym podejściu mainstreamu do fantastyki. Podział przebiega chyba bardziej międzypokoleniowo.
To dlaczego fantastyka? Co pan w niej znajduje jako czytelnik, ale też jako pisarz?
Na fantastyce się wychowałem. Jest moim domem, moim ekosystemem, bardziej nawet niż małe miasteczko i karpacka puszcza. To jest w ogóle literatura wyjątkowa pod tym względem, że jak w żadnej innej można się w niej zadomowić. Nigdy jako dziecko nie wchodziłeś do szafy, by zobaczyć, czy nie ma w niej Narnii, ani nie zastanawiałeś się, do którego domu w Hogwarcie mógłbyś trafić? W chwilach trudnych i niedobrych mogłem udać się tam, gdzie było moje serce – do którejś z fantastycznych krain, także tych, które sam sobie wymyśliłem, i powrócić stamtąd wolny, uzdrowiony i pełen sił. Często, zwłaszcza w nowszej zachodniej fantastyce, można usłyszeć głosy krytykujące eskapizm. W polskim fandomie też nieraz mówiono, że istnieje fantastyka „problemowa” i „rozrywkowa”. Tymczasem fantastyka, a fantasy w szczególności, wydaje mi się w pierwszej kolejności eskapistyczna, w tym tkwi jej piękno i najwyższa wartość.
Z jednej strony pochwała eskapizmu, a z drugiej powieść „Baśń o wężowym sercu…”, która jednak wrzuca czytelnika w środek dyskusji o pańszczyźnie w dawnej Polsce.
To jest trochę zabawne, bo gdy pisałem „Baśń”, nie docierały do mnie informacje, że taka dyskusja trwa. Może dlatego, że kilka lat wcześniej zacząłem się odbijać od ówczesnej polskiej literatury głównie za sprawą jej podejścia do prowincji. Temat pańszczyzny w mojej rodzinie był obecny od zawsze i nie wydawał mi się szczególnym odkryciem. „Baśń o wężowym sercu” jest dla mnie książką o czymś zupełnie innym – o micie i o legendzie, o wewnętrznych drogach, o duchowości. Pańszczyzna była dla mnie w tej powieści powietrzem, czymś tak oczywistym, że aż się tego nie zauważa i nie ma konieczności jej komentować. Niektóre folwarczne zależności nadal miały się dobrze. Pewnie zresztą nadal tak jest, tylko mam obecnie to szczęście, że – przynajmniej chwilowo – mnie już nie dotyczą.
W szkole o pańszczyźnie uczy się, że chłop pracował na polu, a szlachcic zgarniał część zysków. Nie wchodzi się w szczegóły tych relacji. W „Baśni…” opisał pan natomiast coś, co nasuwa skojarzenia z niewolnictwem.
Ilekroć czytałem historyczne opracowania, prawie zawsze odnosiłem wrażenie, że to nie moja historia. Nie mojej rodziny, nie mojego domu, nie mnie samego, nie krajobrazu, w którym się wychowałem. Moja rodzina i moje miasto miały swoje własne opowieści, w których ta „oficjalna” historia jest demoniczną siłą wciągającą w siebie i miażdżącą ludzi. Za słowem „niewolnictwo” kryje się duży ciężar. Nie należy takimi słowami nadmiernie szafować, bo wtedy słowo wyciera się, blednie i rozmazuje. Jakiego słowa trzeba będzie użyć, jeśli „niewolnik” okaże się zbyt słabe?
Tradycjonalistyczna publicystyka lubi powtarzać, że polscy chłopi mieli całkiem nieźle, mając takie czy inne prawa. Problem leżał jednak w tym, jak prawa te były egzekwowane. Obchodzenie prawa ma u nas długie i bogate tradycje, a w czasach, gdy prawodawcą był zaborca, uchodziło nawet za powód do chluby, np. wykorzystywanie przez szlachtę w Galicji różnic pomiędzy wielkością morgi polskiej a austriackiej, aby móc – pozornie w imieniu prawa – zagarnąć na potrzeby dworu część ziemi włościan i móc wykroić z nich mikroskopijne gospodarstwa; widać patodeweloperskie tradycje sięgają daleko w przeszłość, podobnie jak zabieranie biednym, by dać bogatym. Nadużycia, których dopuszczała się szlachta, rzadko bywały karane, ale krnąbrni chłopi, dochodzący swoich praw – bardzo często. Zdarzały się zatem w niektórych miejscach relacje, które można nazwać niewolniczymi. Z drugiej strony rusińska ludność w Beskidzie Niskim niejednokrotnie w czasie rabacji stawała po stronie swoich panów, a przeciw zbuntowanym chłopom polskiego pochodzenia.

W pańskiej prozie czuć wpływ J.R.R. Tolkiena. W swojej nowej powieści „Agli. Alefie” w ramach mrugnięć do czytelników cytuje pan słynne „Jeden, by wszystkimi rządzić” w Czarnej Mowie Mordoru. Jej bohaterowie czytają Verne’a, przywołują prawa robotyki Asimova oraz odnoszą się do historii łudząco podobnej do „Czarnoksiężnika z archipelagu” Ursuli K. Le Guin. Jacy twórcy i twórczynie pana ukształtowali?
Łatwiej byłoby powiedzieć, którzy z autorów i autorek czytanych przeze mnie na różnych etapach życia mnie nie ukształtowali. Od wszystkich kradnę bez skrupułów w sposób mniej lub bardziej oczywisty. Różni też mistrzowie mi w życiu towarzyszyli, niektórzy krócej, inni dłużej. Dawno temu Wit Szostak powiedział mi, że należy odcinać się od mistrzów, i wtedy nie do końca zrozumiałem, o co mu chodziło. Teraz, wydaje mi się, pojmuję to lepiej. W podziemiach moich książek od lat jest J.R.R. Tolkien, i z każdą książką staram się coraz mocniej, by razem z nim znalazł się tam Bruno Schulz. Ten drugi uporczywie usiłuje wydostać się na wolność, ale w ostatniej książce trzymam go – chyba – mocno i już mu na to nie pozwalam. Pisząc „Aglę”, uświadomiłem sobie, jak wiele znaczy dla mnie Terry Pratchett. W trakcie pisania towarzyszył mi, jak często, Tomasz Mann, tym razem z „Józefem i jego braćmi”. Jedną z bezpośrednich inspiracji zaczerpnąłem od Roberta Pucka. Mógłbym wymieniać bardzo długo.
Pratchetta w „Agli” chyba faktycznie czuć najmocniej, bo na potrzeby tej powieści tworzy pan nowy, unikatowy świat. Proszę opowiedzieć o leżącej u podstaw nowej powieści kreacji.
Świat – każdy świat – dzieli się na to, co jest, i to, co ludzie myślą, że jest. To rozróżnienie chyba często umyka przy tworzeniu fantastycznych uniwersów. Z jego istnienia dobrze zdawali sobie sprawę Pratchett i Frank Herbert, z tym że perspektywa tego pierwszego jest mi znacznie bliższa. Rzeczywistość „Agli” powstała z refleksji, jak wyglądałby świat, gdyby nasze myślenie było gnostyckie (ono rzeczywiście często takie jest, ale to inna historia). A gnostycki światopogląd to nie czary i magia, to nie tajemna wiedza, tylko przeświadczenie, że świat jest miejscem fundamentalnie człowiekowi obcym, że zostaliśmy do niego wrzuceni. Gdziekolwiek pójdziemy, cokolwiek zrobimy, nigdy nie będziemy do niego pasować, zawsze pozostaniemy przybyszami „skądinąd”. W świecie „Agli” znajdziemy wszystko to, co wynika z przyjęcia gnostyckiej wizji rzeczywistości. Władzę sprawują ci, którzy posiedli głębszą wiedzę o sobie samych, czyli magowie, a nauki przyrodnicze traktowane są z dużą dozą nieufności – jako balansujące na krawędzi herezji. Władzę sprawuje tajemniczy Car i jego Urząd Bezpieczeństwa oraz Cech Katów, o których zwykli ludzie wolą zbyt wiele nie wiedzieć i nie rozmyślać. Rytuały pogrzebowe przypominają zoroastryczne i mogą nam wydawać się szokujące, nie istnieją religie (za wyjątkiem Jomów) ani państwa narodowe, a magia jest na porządku dziennym. Wszystko jest jednak logicznym następstwem przyjętych założeń. W takiej sytuacji nie wymyślasz świata, ale go poznajesz. Rzecz jasna, mówimy tu o „świecie” jako o konstrukcie myślowym w głowach ludzi. Bo tak naprawdę to jest to nasz świat.
Pana nowa książka to również powrót do tematu seksualności – i to do okresu, w którym pragnienia w człowieku się kształtują, w których poznaje siebie. Bohaterką jest nastoletnia Sofja Kluk. Czy to odpowiedź na krytykę pana poprzednich książek, gdzie bohaterami byli mężczyźni, a kobiety – obiektami magiczno-seksualnymi?
Jedna z czytelniczek napisała mi, że czytając „Baśń”, fantazjowała o czartach Amazaraku i Azaradelu. Mógłbym wskazać jeszcze kilka analogicznych męskich postaci. A spośród swoich kobiecych bohaterek najbardziej (oprócz Sofji Kluk, rzecz jasna) lubię Marię Razmusową z „Pustego nieba” – starszą i nobliwą panią, która żadnym obiektem magicznym ani seksualnym nie jest. No więc jak to jest? Po sobie samym widzę, że w książkach, jak w czarodziejskim lesie z baśni, znajduję rzeczy, które sam tam przyniosłem, tylko niekiedy zwielokrotnione. Widzę więc swoje własne nadzieje, strachy i uprzedzenia. A sacrum leży bardzo blisko seksu.
Wywiad pierwotnie ukazał się w tygodniku „Polityka”.
Fot. główne: Mikołaj Starzyński.