Zaczęło się od „Sandmana”. W czwartym tomie komiksowego arcydzieła ze scenariuszem Neila Gaimana tytułowy bohater, Sen z Nieśmiertelnych, wybrał się do Piekła, by naprawić pewien błąd ze swojej przeszłości. Problem w tym, że gdy poprzednio odwiedził dominium Lucyfera, wdał się z nim w spór, upokarzając go na oczach poddanych. Gdy więc podjął decyzję powrotu do Inferna, ogarnęło go uczucie, które odczuwa niezwykle rzadko: lęk.
Wedle jego własnych słów, Lucyfer jest najwspanialszym dziełem Stwórcy, najpiękniejszym, najmądrzejszym i najsilniejszym spośród aniołów, prawdopodobnie potęgą ustępuje tylko temu, którzy tchnął w niego życie. Piekłem włada od 10 000 000 000 lat, od momentu, gdy zbuntował się przeciwko Bogu, co miało miejsce trzy sekundy po akcie Stworzenia. Wbrew przekonaniom ludzi, których idiotyczne wymysły na jego temat tylko denerwują Gwiazdę Zaranną, to nie on stworzył swoje dominium, raczej to ono narosło wokół niego. Nie zależy mu też na duszach, nie schodzi na Ziemię, by nimi kupczyć, nigdy też nikogo do niczego nie zmusił, możecie więc przestać zrzucać na niego odpowiedzialność za wszystkie swoje złe uczynki. No i (na prośbę Gaimana) wygląda jak młody David Bowie.
Gdy jednak pewien obaw Morfeusz zstępuje do Piekła, nie zastaje tam stojących na jego straży hord demonów, nie czeka też na niego płonący gniewem Niosący Światło. Piekło jest puste, a zmęczony i znudzony Lucyfer nie tylko nie rzuca się na swojego wroga, ale dziękuje mu za bodziec do działania, po czym wręcza Snowi klucze do opustoszałego Inferna i prosi o obcięcie mu skrzydeł.
Następnie odchodzi, by na australijskiej plaży pracować nad opalenizną i delektować się zachodami słońca.
Buntownik
Tutaj historia wyzwolonego Diabła się urwała, Neil Gaiman nie kontynuował tego wątku, skupiając się na Sandmanie. Nie zapomniał jednak o Gwieździe Zarannej i – jak opisuje we wstępnie do pierwszego tomu „Lucyfera” – gdy jakiś autor zwracał się do niego z prośbą o podpowiedź, kto mógłby być bohaterem samodzielnej serii w Vertigo (imprint DC, wydawca „Sandmana”, „Lucyfera”, Baśni”), wymieniał tylko to jedno imię.
Wielu odchodziło niepocieszonych, uznając pomysł za idiotyczny: komiks o diable – a co w tym oryginalnego? W końcu znalazł się jednak pewien śmiałek: Mike Carey. Autor w Polsce znany przede wszystkim dzięki cyklowi powieści o egzorcyście Feliksie Castorze zdecydował się napisać scenariusz do sidequela jednej z najwyżej ocenianych serii w historii komiksu.
Zrobił to, bo miał na owego Diabła pomysł, coś, co zostało zasygnalizowane już w „Sandmanie”. Gdy myśli się o władcy Piekła, o tym, co go definiuje, jako pierwsze do głowy przychodzi jedno słowo: zło. Lucyfer powinien być zły. Okrutny, żądny krwi, ze skłonnością do sadyzmu – taki socjopata, tylko z anielską mocą zamiast młotka czy innego wymyślnego narzędzia zbrodni. Wyobrażacie sobie taki komiks? Na pierwszym planie mielibyśmy antybohatera, którego jedynym zajęciem w najgorszym przypadku mogłoby być knucie przeciw Bogu (idiotyczne, z góry skazane na porażkę działanie), albo w najlepszym – kolekcjonowanie ludzkich dusz, co jednak kłóciłoby się z wizerunkiem Szatana nakreślonym w „Sandmanie”.
Lucyfer Careya został więc buntownikiem, nie definiowanym jednak w opozycji do Boga, ale do dogmatu o jego wszechmocy, dzięki której nic nie dzieje się bez jego wiedzy i zgody. Stał się wcieleniem wolnej woli, jedynym, który naprawdę sprzeciwił się swojemu Stwórcy. Choć – co jest jego tragedią, a co było zasygnalizowane w „Porze mgieł” – tak naprawdę nie jest do końca pewnym, czy nawet jego bunt nie był przypadkiem częścią planu.
Twórcy komiksu zrobili więc ciekawą i odważną woltę – z postaci niejako definiującej czerń uczynili bohatera idealnie szarego. Lucyfer nie chce dominacji nad ludźmi, nie chce też podbić Nieba, nie interesuje go czy będziemy cierpieć, czy nie, ma w nosie, czy ludzkość przetrwa. Jest egoistą, który działa wyłącznie we własnym interesie. I robi to z prawdziwą klasą.
Bo trzeba przyznać, że choć raczej nie kreowany na sympatycznego, Lucyfera nie da się nie lubić, a przynajmniej nie szanować. Jest niemalże wszechpotężny, a mimo to jego główną bronią pozostaje niezwykły intelekt. Rzadko kiedy kpi czy poniża, a mimo to w każdej scenie automatycznie ustawia się w roli nadrzędnej. Ma także specyficzne, wyrafinowane poczucie humoru, przy czym raczej nie stara się być zabawnym, nieraz po prostu tak wychodzi. Jest niezmiennie chłodny, sprawia wrażenie obojętnego, zaś nigdy nie afiszuje się ze swoimi uczuciami – Carey’owi udało się stworzyć postać tajemniczą i intrygującą, przede wszystkim zaś nieprzewidywalną, żywą.
Wojny światów
Mając takiego bohatera, Carey umieścił go w niesamowicie bogatym i przemyślanym uniwersum, dla którego podstawą stała się mitologia chrześcijańska, a którą urozmaicił kilkoma efektownymi elementami. Dzięki temu „Lucyfer” stał się rozpisaną na epicką skalę opowieścią fantasy, w której demony walczą z aniołami, światy powstają i są niszczone, bogowie umierają, a ścierające się armie są tak potężne, że gdy maszerują ziemia drży.
I mimo iż cała seria liczy w sumie jedenaście tomów nie ma mowy o nudzie, ponieważ scenarzysta rzuca czytelnika między coraz to nowymi, fantastycznymi lokacjami; tak naprawdę Carey kreuje co najmniej kilka osobnych uniwersów.
Co ciekawe, nie skutkuje to fragmentaryzacją fabuły, co zwłaszcza w komiksach wydaje się normą. Wspomniane „Sandman” czy „Baśnie” to mniej lub bardziej powiązane ze sobą historie, które tylko niekiedy składają się na przewijający się w całym cyklu wątek, częściej jednak stanowią samodzielne epizody (co jest normą zwłaszcza w albumach o Śnie z Nieśmiertelnych). W „Lucyferze” widać powieściowe zaplecze scenarzysty, który ewidentnie miał plan i zamiast kilkunastu luźno powiązanych tomów rozpisał jedną bogatą historię, z mnóstwem wątków pobocznych. Fabularnie ta seria przypomina więc jedną wielką powieść graficzną, a nie klasyczny cykl komiksowy.
Uczeń przerósł mistrza
Owa fabularna spójność (rygor) to jeden z aspektów, w których „zrodzony” z serii o „Sandmanie” „Lucyfer” przewyższa swojego „starszego brata”. Znacząco wpływa to na przyjemność lektury, bo z ciągłości akcji wynika możliwość lepszego budowania napięcia – tak jak cykl Gaimana można czytać w niemalże dowolnej odległości i robić ogromne przerwy między kolejnymi albumami, tak Carey z tomu na tom podbija stawkę, co gwarantuje niesłabnące zainteresowanie czytelnika cyklem. „Lucyfera” po prostu o wiele lepiej się czyta.
Słowem-kluczem wydaje się konsekwencja: niezwykle konsekwentnie prowadzona jest postać Gwiazdy Zarannej, do samego końca pozostającego wiernym swoim ideałom, ani na moment nie wypadającego z roli, co pozwala na budowanie niesamowicie złożonych relacji między bohaterami, zwłaszcza między Lucyferem a poddaną mu Mazikeen. Maestrią na tym polu Carey popisuje się zwłaszcza w ostatnim tomie; w porównaniu z „Sandmanem” większą konsekwencją i spójnością charakteryzuje się także warstwa wizualna – choć rysownicy się zmieniali, na ich czele od pierwszego do ostatniego albumu stał Peter Gross, którego fenomenalna kreska doskonale oddawała charakter opowieści, łączącej horror i makabrę z przygodowym fantasy, co przejawiało się równie wysokim poziomem zarówno scen kameralnych, jak i efektownych panoram pól bitewnych.
I choć „Sandman” Neila Gaimana pozostaje komiksem bogatszym, bardziej zróżnicowanym i aż pękającym w szwach od niezwykłości, spokojniejszy fabularnie „Lucyfer” w żadnym względzie nie sprawia wrażenia jedynie odprysku od głównej serii. Stanowi doskonałe potwierdzenie tego, że nie każdy sequel, prequel czy sidequel musi być jedynie próbą odcięcia kuponów od dawnej sławy albo podczepienia się pod popularność oryginału, a przy tym jest dowodem na to, że dobry scenarzysta nawet ze zdawałoby się niezwykle sztampowych i przećwiczonych w literaturze na wszelkie możliwe sposoby elementów jest w stanie stworzyć coś niezwykłego i świeżego.
Prawda jest też taka, że Lucyfer jest dużo ciekawszym bohaterem, niż milczący Sandman.
Artykuł pierwotnie ukazał się w miesięczniku „Nowa Fantastyka”.