Lekki paradoks: w kinie dużo lepiej bawiłem się na „Przebudzeniu Mocy”, niż na „Ostatnim Jedi”, mimo iż to ten drugi film postrzegam jako ciekawszy, głębszy, lepiej zagrany i bardziej zaskakujący. Winię Abramsa, który był wtórny fabularnie wobec „Nowej nadziei” (jego wielką zasługą jest przy tym udane wprowadzenie nowych bohaterów), ale jednak udało mu się uchwycić przynajmniej tę cząstkę radości i energii Kina Nowej Przygody, za którymi tęskniłem. Johnson w ogóle tego nie szukał, szedł inną drogą, i chyba dlatego ostatecznie nieco się rozminęliśmy.
Może to też dlatego, że film Abramsa wydaje mi się bardziej spójny, podczas gdy Johnson bardzo miota się między powagą i naprawdę głębokimi dylematami a momentami niemalże slapstickowym humorem – jakby jednocześnie chciał i nie chciał kręcić „Gwiezdnych wojen”. Wadą przy tym nie jest, że Johnson zdecydował się zrobić coś po swojemu, ale właśnie to, że momentami zatrzymywał się w pół kroku i jednak wracał do tego, co bardziej „gwiezdnowojenne”, ale ewidentnie mniej „johnsonowe”.
Tę dychotomię widać w dwóch różnych ścieżkach fabularnych, którymi idzie „Ostatni Jedi”.
Główną jest wątek Rey, która – ja widzieliśmy w finale „Przebudzenia Mocy” – odnalazła Luke’a Skywalkera. Ta ścieżka jest dosyć mroczna, wije się, wprowadza ciekawą dynamikę związków Rey-Luke, ale przede wszystkim Rey-Kylo Ren, co w efekcie daje nie tylko świetne zwroty akcji, sporo zaskoczeń, wspaniały finał z Lukiem, ale przede wszystkim dla Marka Hamilla i Adama Drivera jest okazją do niezwykłych popisów aktorskich (naprawdę, naprawdę nie zdziwię się, jeżeli Hamill zgarnie nominację do Oscara).
Z drugiej strony mamy linię fabularną z Finnem i Poe, i Leią, i resztą Rebeliantów, zwartych w wyniszczającym starciu z flotą Najwyższego Porządku pod dowództwem generała Huxa (Domhnall Gleeson również ma kilka okazji, by zabłysnąć, które wykorzystuje). Tu już powraca akcja, humor i… nuda, zwłaszcza w wątku Fina, który jest niepotrzebnie rozwleczony, prowadzi donikąd, a momentami (kasyno) sprawia wręcz wrażenie, jakby został doklejony do „Ostatniego Jedi” z innego filmu. Trzeba docenić, że i tu postacie, zwłaszcza Poe, otrzymały pole do rozwoju, co zyskania głębi, trudno jednak nie zauważyć nadmiernej prostoty tego wątku i zwłaszcza w tej linii fabularnej wtórności względem poprzednich odsłon serii (doczekamy się fabuły z „Gwiezdnych wojen”, gdzie jakiś bohater nie infiltruje statku/bazy Imperium czy Najwyższego Porządku?).
Bo, co trzeba jeszcze podkreślić, mimo iż Johnson wyraźnie tworzy własną jakoś w tym świecie, i on garściami czerpie z tropów fabularnych pierwszej trylogii, dokładnie z „Imperium kontratakuje” w wątku Poe i Lei, i „Powrotu Jedi” w linii Rey-Luke-Kylo; wprawdzie miesza w tych schematach, zakręca i zaskakuje, trudno jednak nie dostrzec podobieństw, po prostu lepiej ukrytych, niż u Abramsa.
„Ostatni Jedi” jest więc krokiem naprzód, w porównaniu do „Przebudzenia Mocy” (choć powtórzę, w kinie miałem mniej czystej „radochy”), bo wreszcie otwiera „Gwiezdne wojny” na coś nowego. Wciąż jednak jest to o kilka kroków za mało, a niekiedy kilka kroków za dużo w bok, kiedy to film wytraca tempo i nuży. Koniec końców Hammill, Driver i Ridley dźwigają go na swoich barkach i dostarczają nam najlepsza odsłonę „Gwiezdnych wojen” od czasów „Powrotu Jedi”.