Z dwóch zdobiących okładkę „D.O.D.O.” nazwisk autorów tej książki, w Polsce zdecydowanie bardziej rozpoznawalne jest to należące do Neala Stephensona. Podczas gdy w przypadku Galland nad Wisłą ukazała się tylko jedna jej książka, i to dekadę temu, tak już autora „Zamieci”, „Cryptonomiconu” czy „Peanathemy” kojarzy niemalże każdy miłośnik współczesnej fantastyki naukowej. Tym bardziej, że w roku 2016 przypomniał o sobie całkiem udanym „7Ew”, w którym hiperrealistycznie opisał scenariusz radzenia sobie ludzkości z globalnym kataklizmem i to, jakie szanse mielibyśmy, jako gatunek, by przetrwać, gdyby naszą planetę trafił szlag.
Bo o Stephensonie trzeba wiedzieć, że jeżeli chodzi o podejście do nauki w fantastyce naukowej, to jest przedstawicielem frakcji bardzo rygorystycznej, wręcz naciska na bliższe związki literatury z nauką, choćby poprzez współpracę z uczelniami czy laboratoriami, w swoich książkach zaś drobiazgowo opisuje wszystkie istniejące i opracowywane przez siebie technologie. Między innymi dlatego jego powieści mają po blisko tysiąc stron – wspomniane „7Ew” to w zasadzie instrukcja obsługi, z której ludzkość mogłaby skorzystać w razie konieczności ewakuacji planety, bo Stephenson krok po kroku opisuje tu ten proces, analizując wiele możliwych scenariuszy i wskazując większość realistycznych zagrożeń.
Dlatego choć „Wzlot i upadek D.O.D.O.” traktuje o magii i czarownicach, nie należy postrzegać tej powieści jako fantasy – oczywiście, można się spierać i próbować tak szufladkować ten tekst, jeżeli jednak chodzi o podejście do elementów nadprzyrodzonych i samego ducha książki, mamy tu do czynienia z tzw. hard SF, gdzie naukowych faktów się nie nagina. Aczkolwiek trzeba też zaznaczyć, że jeżeli już iść w klasyfikacje, to „D.O.D.O.” z czasem ewoluuje, zmienia kierunki i przechodzi od SF właśnie i podróży w czasie, do powieści przygodowej, aż do satyry na biurokrację, by zakończyć z dodatkiem thrillera.
Pod wieloma względami jest więc to typowa dla Stephensona książka – w podejściu do nauki, w samej objętości, odzwierciedlającej skalę wydarzeń, a także choćby w tym, ile mamy w niej postaci pierwszo- i drugoplanowych.

Wpływ Galland jest tu jednak bardzo wyraźnie widoczny i trzeba podkreślić, że dzięki niej sucha zazwyczaj proza Stephensona bardzo zyskuje. „Wzlot i upadek D.O.D.O.” doskonale sprawdza się jako wciągająca powieść przygodowa, z niemałą dawką humoru i sympatycznymi bohaterami oraz bardzo ciekawie rozrysowanymi relacjami damsko-męskimi (zasługa współpracy autora i autorki?). Zakładam, że to Galland zadbała o odpowiednie tempo, dobre wprowadzanie postaci (Stephenson lubi „na wejściu” raczyć nas całymi życiorysami, czego tutaj nie ma), o to, że tu w ogóle jest opowieść o ludziach, a nie tylko o technologii i ich odkryciach.
Tak, można nawet powiedzieć, że to świetne rozrywkowe czytadło. Tyle że ma blisko osiemset stron (i przez to w kilku momentach nieco zwalnia i grzęźnie). A bohaterami są naukowcy i biurokraci. I udziela tu się wykładów o podróżach w czasie i wielu wszechświatach. Co najciekawsze, te grubo ponad siedemset stron w oryginalnym wydaniu to tak naprawdę ledwie początek opowieści, bo zakończenie „Wzlot i upadek D.O.D.O.” następuje w dosyć niespodziewanym momencie, gdy bohaterowie dopiero szykują się do walki z nowoodkrytym przeciwnikiem. Owszem, zgodnie z tytułem książka opisuje powstanie i de facto upadek tytułowej organizacji, więc ten wątek, jak i wiele innych, znajduje tu zakończenie. Jednocześnie jednak po mniej więcej dwóch trzecich „D.O.D.O.”, Galland i Stephenson skupili się już na wspomnianym nowym antagoniście i jego działaniach, a na ostatnich stronach powieści główna bohaterka wprost mówi nam, że walka dopiero się zaczyna – tymczasem o kontynuacji ze strony autorów ani słowa, na samej książce nie ma też nigdzie informacji, że to tom pierwszy, wygląda więc na to, że to efekt zamierzony.
Tłum. Wojciech M. Próchniewicz