Marcin Zwierzchowski: Świat Stephena Kinga nie jest ci obcy – nie trzeba tu wspominać o twojej roli w najpopularniejszej adaptacji jednej z jego nowel. Dostrzegasz może jakiś most, wyraźne połączenie tych postaci, historii?
Tim Robbins: Wiesz, często mnie o to pytają, ale szczerze mówiąc… Nie. To zupełnie inne, skrajnie różne opowieści. To dowód na talent Stephena Kinga – talent do pisania w tak różnych klimatach, gatunkach. A różnic pomiędzy „Castle Rock” i „Skazanymi na Shawshank” jest przecież ogromna. Nawet jeśli Shawshank odgrywa jakąś rolę w „Castle Rock”, odbieram te historie na zupełnie różne sposoby.
Spotkałeś kiedyś Kinga?
Tak, raz. Wiele lat temu. Ale nie rozmawialiśmy zbyt wiele. O nic go nie pytałem. Powiedziałem tylko, że uwielbiam jego książki.
W porządku, przejdźmy zatem do twojej postaci. Co możesz nam o niej powiedzieć?
Małomiasteczkowy twardziel, wiejski gangster z Maine. To nie jest typ roli, w jakie miałem okazje się wcielać wcześniej, choć są to klimaty, w których dorastałem. Wiesz, w Greenwich Village, tuż przy Little Italy. Wielu moim przyjaciołom marzyło się zostać członkiem mafii. Tego typu goście zawsze kręcili się gdzieś w pobliżu, ich obecność była wyczuwalna. Lokalne zbiry. Cóż, uważnie obserwowałem, jak to wszystko wygląda. I od dawna chciałem kogoś takiego zagrać.