Moje teorie:
- „Tylko Bóg wybacza” to gniot, wizualna masturbacja reżysera, który tak zapatrzył się w pełne bólu oczy Ryana Goslinga, skąpanego w falach czerwieni i czerni, tak bardzo zakochał się w kamiennym obliczu Vithaya Pansringarma, że po prostu nie odrywał od nich oka kamery, ignorując wszystkie inne elementy filmu.
- Ten film to żart, psikus wymierzony w Hollywood, które po „Drive” padło przed Refnem na kolana i krzyczało: „Więcej!”. Więc Refn im dał, mnożąc po wielokroć wszystko, co było w „Drive”: tam Gosling odzywał się z rzadka, więc tu wypowie ledwie kilka słów, poza tym będzie tylko patrzył intensywnie; tam muzyka była środkiem narracji, więc tu będzie wszechobecna, zagłuszająca; tam strona wizualna była niezwykle istotna, więc tu będzie najważniejsza; tam była przemoc, tu będzie jej jeszcze więcej, jeszcze bardziej obrazowa. A ponieważ mam waszą uwagę, drogie Hollywood, dam wam to, co najbardziej lubicie: film z akcją osadzoną w innym kraju, z mnóstwem zagranicznych aktorów, mówiących w swoim ojczystym języku, i nawet tytułu nie przetłumaczę! Będzie to obraz pusty, pretensjonalny, z mnóstwem wydumanych i pozornie symbolicznych scen, żebyście mogli doszukiwać się w nich nieobecnych ukrytych przesłań.
- Obraz ten tworzy dylogię z „Valhalla Rising”, bo opowiada niemalże bliźniaczą historię o zemście i niesamowitej przemocy, z milczącym bohaterem o kamiennym obliczu na pierwszym planie. Różnica jest taka, że między filmami akcja przenosi się z pierwotnej, średniowiecznej północy do skąpanego w neonach współczesnego Bangkoku, to tylko jednak podkreśla fakt, że człowiek się nie zmienia, że my, ludzie XXI wieku jesteśmy tacy sami, jak „dzikusy” z mrocznych wieków.
- Obraz ten tworzy trylogię wraz z „Valhalla Rising” i „Drive”, gdzie bohaterami są niechętni wojownicy, ostatecznie w przemocy się taplający, przymuszani jednak do niej okolicznościami. Wieńczący charakter tej rozpisanej na trzy fabuły historii potwierdza fakt, że w „Tylko Bóg wybacza” Julian swój pojedynek przegrywa.
- „Tylko Bóg wybacza” to punkt szczytowy w wielofilmowej opowieści Refna o przemocy, rozpoczętej jego debiutanckim „Pusherem”, kontynuowanej później w kolejnych obrazach, jak „Bronson” czy „Drive”, podczas gdy jednak wcześniej przemoc była przyprawą, tu staje się daniem głównym, a w zasadzie jedyną treścią.
- Refn po raz kolejny eksperymentuje – po tym jak w „Valhalla Rising” nakręcił fabułę bez bohatera (milczący, pozbawiony mimiki, gestów, bardziej zwierzę niż człowiek), tym razem pokazał nam bohaterów, ale już nie opowiedział za ich pomocą żadnej historii.
- Nie mamy do czynienia z obiektywnym opowiadaniem historii, a subiektywnym wspomnieniem Juliana. Tłumaczy to łamanie reguł czasu (policjant prześladujący Juliana w wizjach jeszcze przed ich konfrontacją) i przestrzeni (osobne sceny montowane tak, by wyglądały jakby łączyły się w jedną), a także płynne przechodzenie od realizmu do sennych wizji w scenach z Julianem.
Największym problemem filmu Refna jest konieczna dwoistość jego oceny. Rozpatrywany jako całość może tylko konfudować, ponieważ kolejne sceny nie układają się w spójną opowieść, zdarzają się i zbędne, bo całkowicie niejasne (śpiewający policjant), a jednocześnie wiele jest braków i niedopowiedzeń (fabularnie prezentuje nam się wyrywek historii, bohaterów już ukształtowanych, których motywacji nie znamy, którzy nie przechodzą żadnej przemiany). Rozłożony jednak na kawałki „Tylko Bóg wybacza” okazuje się obrazem wybitnym, pięknym wizualnie, zwłaszcza na początku niezwykle wykorzystującym technikę chiaroscuro. Cóż też z tego, że sceny ze sobą nie korespondują, gdy jako pojedyncze twory bywają wybitne, zarówno jako mistrzowskie przykłady budowania napięcia, jak i arcydzieła kompozycji z użyciem światła, czy demonstracje doskonałego ustawiania kamery (wchodzenie do domu ojca zamordowanej dziewczyny).
Czy da się film jednocześnie kochać i nim zachwycać, i go nienawidzić, i być nim poirytowanym?
Nicolas Winding Refn zmusza do przedefiniowania zasad oceniania kina. Bo może wymóg fabuły jest efektem oczekiwań widza i nie musi mieć z założeniami reżysera wiele wspólnego. Bo może trzeba uznać, że kino może być mniej jak rzeczywistość, bardziej jak sen, a więc poświęcić spójność na ołtarzu oniryczności. Wreszcie film to przede wszystkim medium wizualne, a jeżeli brać to pod uwagę, to „Tylko Bóg wybacza” oceniony musi być niezwykle wysoko. Ale film to też medium narracyjne, i jeżeli skupić się na tym, otrzymamy pretensjonalnego gniota.
Może „Tylko Bóg wybacza” to odpowiednik piosenki bez słów, z hipnotyczną melodią i świetnym teledyskiem, w której jednak wokalista mruczy tylko bez sensu czy niezrozumiale? Skoro w muzyce uchodzi to na sucho, może i w kinie…?
Jeżeli celem sztuki jest poruszanie odbiorcy, to czy Refn nie tryumfuje, skoro potrafi i olśnić, i wywołać gniew? Kto narzucił, że sztuka ma wywoływać uczucia pozytywne? Choć gdybym tworzył listę swoich ulubionych filmów, „Drive” z pewnością by na nią trafił, to „Tylko Bóg wybacza” pięć lat po pierwszym seansie wierci mi dziurę w głowie, zmusza do oglądania po raz wtóry, i znowu, znowu.
Wreszcie kto nakazał kinu być jasnym? Czy jako widz mam prawo żądać zrozumienia? Nie wiem. Mogę tylko snuć teorie. I przyznać: nie rozumiem.