Skromna objętościowo powieść Linor Goralik zawiera w sobie ciekawy świat fantastyczny, ale interesującą, złożoną opowieść o poszukiwaniu prawdy. „Zimne wody Wenisany” to perełka.
Jest coś wspaniale niepokojącego w powieści „Zimne wody Wenisany” Linor Goralik. To opowieść o buncie przeciwko rzeczywistości, a dokładniej – o tym, by myśleć za siebie i nie zadowalać się podążaniem za regułami, które nie mają sensu.
Goralik od pierwszej strony rzuca nas na głęboką wodę, co bardzo mi się podobało. Miasta Weniskajlę i Weniswajtę łączy sieć dziwnych zależności (to drugie jest pod wodą, to pierwsze architektonicznie przypomina przecinaną kanałami Wenecję), zamieszkają je ludzie i tzw. gabo. Ewidentne są tu nici wspólnej historii, ale także nienawiści, strachu. I w tym wszystkim musimy się odnaleźć, bo Goralik chwyta nas za rękę, ciągnie śladem głównej bohaterki i nawet niespecjalnie ogląda się za siebie, by sprawdzić, czy nadążamy. Ta bardzo skromna objętościowo książka zawiera w sobie zaskakująco dużo treści, również na poziomie światotwórstwa. Potrafi też zaskakiwać, wywracając na nice to, co zdawałoby się wiedzieliśmy o tej historii.

Ciekawy jest zwłaszcza gorzki posmak tej opowieści. Zaczyna się, jakbyśmy wpadli w po prostu kolejną historię o fantastycznej przygodzie, której grupą docelową są dzieci czy nastolatki. Szybko jednak zauważamy, że Goralnik pisze ze sporą dozą powagi, a przede wszystkim nie unika tematów trudnych i bolesnych, konfrontowania nas z zakłamaniem i okrucieństwem. Jest w tej prozie coś podobnego do twórczości Philipa Pullmana, który podobnie pisał o dzieciach, ale który tak samo raczej nie tworzył historii „dziecięcych”.
Szalenie ciekawy świat, bohaterka, opowieść. Szalenie pobudza apetyt na więcej.
Przeł. Agnieszka Sowińska. Okładka: Roch Urbaniak