W korespondencyjnym pojedynku w kinach mierzą się dobiegający osiemdziesiątki Steven Spielberg i połowę młodszy od niego Damien Chazelle. „Fabelmanowie” i „Babilon” to opowieści o tym samym: cenie, jaką artyści płacą za miłość do sztuki, oraz nieodpartym uroku kina.
Steven Spielberg jest w takim momencie życia i kariery, że czas już na podsumowania. Wprawdzie nie słychać, żeby wybierał się na emeryturę (w ostatniej dekadzie wyreżyserował siedem filmów), niemniej lata doświadczenia i niezwykłe sukcesy uprawniają go do dzielenia się refleksjami na temat reżyserskiego fachu. Tym są „Fabelmanowie”, najbardziej osobisty film Spielberga – w fikcyjnej historii opowiada o swoim dzieciństwie i rodzicach. Oraz o tym, jak kino zawładnęło pewnym młodym człowiekiem.
„Fabelmanowie” to list miłosny do kina, zwłaszcza amatorskiego, pisany przez filmowca na końcu długiej drogi. Oraz bezpośrednie już teraz „rozliczenie” ze wspomnieniem ojca, o którym – jak mówił w dokumencie HBO „Spielberg” – kręcił w zasadzie każdy swój wcześniejszy film.
Damien Chazelle reprezentuje z kolei nowe, młode Hollywood. Debiutował w 2014 r. (w wieku 29 lat) pełnometrażowym filmem „Whiplash”, który pięć nominacji do Oscara zamienił na aż trzy statuetki. Kolejnym projektem Chazelle’a był „La La Land” z rekordowymi 14 nominacjami do Oscara i finalnie sześcioma nagrodami, w tym dla najlepszego reżysera. Jeśli ktoś po „Whiplash” miał wątpliwości, że oto patrzy w przyszłość Fabryki Snów, nakręcony dwa lata później „La La Land” musiał je rozwiać. Jak do mało kogo w ostatnich latach do Chazelle’a pasuje określenie: Złote Dziecko.
„Fabelmanowie” kontra „Babilon”
W obecnym oscarowym sezonie oglądamy filmy obu panów: 76-letniego Spielberga i 38-letniego Chazelle’a. „Fabelmanowie” skupiają się na młodym Sammym, w którym budzi się miłość do kina i który zaczyna realizować swoje pierwsze amatorskie produkcje. Spielberg ewidentnie świetnie się bawi, odtwarzając wszystkie sprytne sztuczki marzycieli z zerowymi budżetami produkcyjnymi, starającymi się po raz pierwszy uchwycić na taśmie chwile ekranowej magii.
„Babilon” nurza się z kolei w tym, co w Hollywood najbardziej spektakularne, ale i szokujące. Reżyser snuje rozbuchaną, efekciarską opowieść z czasów przełomu – gdy umierało kino nieme, a zaczynała się era dźwięku, a później i koloru. W „Babilonie” wszystko jest olbrzymie, głośne, bywa obrzydliwe – widać wpływy „Wilka z Wall Street” Martina Scorsesego, twórca chce być jeszcze bardziej zadziorny i szokujący (sceny ze słoniem czy grzechotnikiem są najlepszym przykładem). Tak jak Spielberg skupiał się na filmach kręconych poza profesjonalnym obiegiem, tak Chazelle wchodzi w sam środek przemysłu, widzianego z perspektywy ludzi starających się przebić w świecie wielkich gwiazd i producentów. To pojedynek intymności z ekstrawagancją i rozpustą.
Kino: zgubna miłość
Odzierając obie produkcje z ich otoczek, wyekstrahujemy jednak ten sam przekaz: w srebrnym ekranie jest coś magicznego, coś, co hipnotyzuje, porywa, wciąga i nie wypuszcza tych, których już raz oczarowało. Sammy (Gabriel LaBelle) w „Fabelmanach” próbuje porzucić sny o reżyserii, ale finalnie nie jest w stanie. Z kolei Nellie (Margot Robbie) i Jack (Brad Pitt) u Chazelle’a trzymają się kina, mimo że ostatecznie prowadzi ich ono na dno, przeżuwa i wypluwa. Nie liczy się cena, ale utrzymanie w grze. Mamy więc reżysera u końca swojej twórczej drogi, który widzi kino oczami młodego człowieka, ogarniętego obsesją pierwszej prawdziwej miłości. Oraz Złote Dziecko, które pokazuje tę obsesję niczym uzależnienie, miłość, która więcej zabiera, niż daje.
Co ciekawe, zarówno Spielberg, jak i Chazelle pokazują postaci, które postępują wbrew sobie i odrzucają miłość do sztuki. W „Fabelmanach” będzie to matka Sammy’ego (Michelle Williams), która rezygnuje z kariery pianistki, by skupić się na rodzinie. I cierpi przez to każdego dnia. W „Babilonie” jedynym happy endem jest ten, który czeka Manny’ego (Diego Calva), pasjonata kina, który opuszcza Hollywood i odnajduje szczęście w rodzinie.
Gdy Spielberg i Chazelle mówią jednym głosem
Jeżeli pojedynek między Spielbergiem a Chazelle′em rozstrzygać przy pomocy werdyktów Akademii, zdecydowanym zwycięzcą okaże się ten pierwszy. „Fabelmanowie” są nominowani do Oscarów w aż siedmiu kategoriach, w tym najbardziej prestiżowych, czyli za najlepszy film, scenariusz oryginalny i reżyserię. „Babilon” zawalczy o trzy statuetki: za scenografię, kostiumy i muzykę oryginalną.
Być może Akademia dostrzegła, że Damien Chazelle aż za bardzo zachłysnął się rozmachem. W sumie nie da się powiedzieć, czy jego „Babilon” wyśmiewa/potępia rozpustę i obrzydliwość gwiazdorskich elit, czy sam niejako wpisuje się w ten pęd ku rozgłosowi za każdą cenę, skoro reżyser tak wiele czasu poświęcił choćby nic niewnoszącej do fabuły, za to pełnej szokujących obrazów scenie w podziemnym „klubie”, z pożeraniem szczurów.
Najprawdziwszy „Babilon” jest chyba w samym finale, gdy Manny zasiada w kinie i ogląda „Deszczową piosenkę”, a sam Chazelle oddaje hołd magii srebrnego ekranu, robiąc montaż ze wspaniałych i przełomowych filmów, jak „Ben Hur”, „Park Jurajski” czy „Matrix”. W tej chwili on i Spielberg mówią jednym głosem.
Tekst pierwotnie ukazał się na polityka.pl