Nowa książka Wita Szostaka jest wieloma rzeczami po trochu: dziennikiem, powieścią, zbiorem cytatów, notatkami na temat filozofii, rozprawą o znaczeniu słów, a wreszcie rozważaniem o procesie twórczym. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby pisarz sukcesywnie zapełniał notes tym, co chciałby, aby ostatecznie złożyło się na jego powieść, a potem zabrakło kolejnego kroku, a więc przycinania, łączenia, selekcji. Tylko czy „zabrakło” to odpowiednie słowo? Bo w „Poniewczasie” żadnego deficytu się nie czuje.

Pozornie doświadczamy w tej książce plątaniny myśli, które skaczą od analiz słów, przez interpretowanie Schulza, po sceny z życia małżeństwa przechodzącego remont kuchni. Czuć jednak umiejętne planowanie, zwłaszcza w „fabularnym” wątku małżeństwa. Udało się Szostakowi prowadzić wiele wątków naraz, ostatecznie dać nam jakby dwie powieści: i o Marcinie i Elenie, i o dziadku Marcina, a dodatkowo jeszcze wiele innych rzeczy, w formie, którą chyba najprościej byłoby porównać do oglądania filmu z komentarzem reżysera, który na bieżąco objaśnia nam proces twórczy.
Fascynujące jest choćby obserwowanie „uniezależniania” się bohatera od pisarza. Jest „Poniewczasie” , poszukiwaniem nowej formy – postpowieści albo prepowieści, bo w samym procesie cofa się do formy bardziej surowej. Niezależnie od klasyfikacji eksperyment można oceniać jako udany.
Recenzja pierwotnie ukazała się w tygodniku „Polityka”.
Foto: Adrian Grycuk. CC BY-SA 3.0 pl