Monumentalna powieść „Nasza część nocy” Mariany Enríquez to historia pod wieloma względami osobna od tego, co oferuje nam współczesna literatura. Można powiedzieć o tej książce, że to horror, ale to tak, jakby nie powiedzieć nic.
Na polu grozy zapanowało w ostatnim czasie pewne twórcze poruszenie. Fascynujące jest to, jak szeroko rozlewa się ta fala, niezwykła energia, która sprawia, że twórcy i twórczynie horrorów z różnych środowisk, estetyk, różnych mediów odnajdują w grozie narzędzia do opowiadania coraz bardziej fascynujących historii. Widzimy to w kinie, u Jordana Peele’a („Uciekaj!”, „To my”), Ariego Astera („Midsommar”), Roberta Eggersa („The Lighthouse”), na małym ekranie („Kraina Lovecrafta”), w literaturze amerykańskiej („Wizyta” Hellen Philips, „The Changeling” Victora LaValle’a, „The Only Good Indian” Stephena Grahama Jonesa), w literaturze polskiej („Dunkel” Jakuba Bielawskiego, „Dom wszystkich snów” Wojciecha Guni), a pierwsze miesiące tego roku otworzyły nam oczy na grozę z Ameryki Południowej, czyli „Wybornego trupa” Agustiny Bazterriki oraz „Naszą część nocy” Mariany Enríquez.
Powieść Enríquez (ukazująca się w serii Echa, zaraz po „Czarnym Lamparcie, Czerwonym Wilku” Marlona Jamesa) nawet na tym niezwykłym tle znacząco się wyróżnia. Przede wszystkim, nieważne jak usilnie szukać porównań i ile nazwisk i tytułów przywoływać, by spróbować nakreślić w waszej wyobraźni obraz tej literatury, pozostanie ona na tyle specyficzna, że – parafrazując klasyka – będzie to niczym tańczenie o architekturze. Przyjrzymy się skojarzeniom: Cormac McCarthy, Stephen King, Alex Garland (jako pisarz, nie scenarzysta i reżyser), Michael Chabon, wczesny Łukasz Orbitowski, a do tego Kubrick i „Oczy szeroko zamknięte”. Szeroko zarzucona sieć, prawda?