Finałowa odsłona nowej trylogii o dinozaurach jest najsłabszą z dotychczasowych. Efektowność i sceny akcji nie są w stanie wynagrodzić lenistwa scenarzystów, którzy nie potrafili znaleźć niczego ciekawego do roboty powracającym do franczyzy Samowi Neillowi, Laurze Dern i Jeffowi Goldbloomowi.
„Jurassic World: Dominion” okazał się filmem wyjątkowo nieudanym. Jak rzadko trudno znaleźć w dziele Trevorrowa jakiekolwiek zalety.
Można by oczekiwać, że w historii tak nastawionej na kinowy spektakl wyróżniać się będzie przynajmniej warstwa wizualna. I faktycznie, znajdzie się trochę interesujących ujęć. Zabrakło natomiast konsekwencji. Otwierająca scena ataku dinozaura na łódź odznacza się niesamowitym realizmem, dynamizmem i ciekawą pracą kamery… i coś takiego przez kolejne ponad dwie godziny już się nie powtórzyło.
Wręcz przeciwnie, skaczemy między galopującym na koniu Chrisem Prattem, wyglądającym jak „doklejony” na tło z pędzącymi dinozaurami, a słabo oświetlonymi pojedynkami tyranozaura z innymi dinozaurami (które to walki, inaczej niż choćby w „Jurassic World”, nie mają dla nas znaczenia, bo zdarzają się losowo i w zasadzie nie dotyczą postaci ludzkich). Z efektów specjalnych cieszą chyba tylko momenty, gdy pojawiają się dinozaury mechatroniczne zamiast tworzonych cyfrowo.