Można odnieść wrażenie, że Marchewka próbował zaklinać powieściową rzeczywistość: wiele razy powtarzał ustami bohaterów, że oto szykują numer, jakiego świat nie widział, że wszystkich zwali on na kolana, że będzie to coś, co odciśnie piętno na całym mieście. I tak budował napięcie przez około trzysta stron, czyli lwią część powieści, nieustannie kładąc fundamenty pod finał, który… zawodzi. Przypominało to dmuchanie balonika, który rósł, rósł, rósł, napinał się, by na koniec wypuścić powietrze nie w efektownym wybuchu, ale popiskując żałośnie.
Pierwszym błędem było osadzenie akcji w fikcyjnym mieście Hausenberg, opisywanym niemalże jako komiksowe Sin City, gdzie na szczycie są nie tylko politycy i klasyczni gangsterzy, ale i wyrafinowani oszuści, jak choćby Profesor, czyli mentor naszego bohatera. Tyle więc o tym mieście wiedzieliśmy, ile nam o nim autor powiedział, a że jak mantrę powtarzał te same zwroty, budował bardzo jednowymiarowy obraz metropolii kręcącej się wokół gier w karty, kultu szulerów i wszelkiej maści cwaniaczków. Przede wszystkim zaś: wiele w tym było gadania, mało pokazywania, przez co niemal na każdej stronie czytaliśmy o mrocznej legendzie Hausenberga, ale ostatecznie dostaliśmy ledwie kilka scen na jej potwierdzenie.
Odbijało się to na Slavie, protagoniście, który był podobnie zredukowany do jednego: pragnienia udowodnienia wszystkim, jaki to z niego świetny szuler. Nie robił nic innego, nie skupiał się na niczym innym (może poza romansem z pewną baleriną), wszystko sprowadzało się do tego tylko celu. Przy czym i on zaklinał, ponieważ zaczął od tego, że wyskoczył przez okno po nieudanej partyjce, więc na otwarcie mieliśmy efektowny pościg, później zaś skupiał się na gadaniu o tym, jakiego to on numeru nie wywinie, wszystko to przeplatane natomiast było nadmierną liczbą retrospekcji z czasów jego szkolenia u Profesora.
Marchewka w zasadzie wszystko, co w tej historii mogło być ekscytujące jedynie relacjonował, a nie pokazywał. Nawet rozpętaną przez bohaterów rewolucję, w zasadzie wojnę na ulicach miasta prezentowano wyłącznie w krótkich relacjach, nie przenosząc jednak czytelnika w środek wydarzeń.
Nie sposób też było zrozumieć stawki tej wielkiej gry, bo będący gdzieś w jej centrum Projekt Pandemonium sprawiał wrażenie dorzuconego na doczepkę i zaniedbanego, niespecjalnie też autorowi udało się mnie przekonać o tak wielkim jego znaczeniu dla przyszłości miasta.
Wisienką na tym torcie wad była natomiast finałowa rozgrywka, w założeniu emocjonująca i potwierdzająca kunszt Slavy; coś jak partyjka Bonda w „Casino Royale”. Tu też Marchewka miał błysnąc swoją wiedzą w kwestii szulerstwa, zaczarować nas wyrafinowanymi sztuczkami – i może i to zrobił, nie sposób jednak tego stwierdzić, ponieważ tak jak Bond grał w pokera, tak już Slava mierzył się ze swoimi przeciwnikami w nieistniejącej (a może tylko mi nieznanej?) grze, której zasad nie sposób było śledzić, ergo – nie można było docenić kogoś, kto je łamał lub naginał, by wygrać.
Przez to „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” zaliczyć trzeba do powieści pozostawiających odbiorcę obojętnym. Debiut Tomasza Marchewki jest o tyle interesujący, że zapowiedział nam autora, który pewnie jeszcze powróci i może nawet na rodzimym rynku się przebije (warsztat pisarski ma, to widać), w pierwszej książce jednak wyraźnie nie mierzył sił na zamiary, tak często powtarzając czytelnikowi, że go olśni, że gdy tego nie zrobił, zawód był tym większy.
Pozostaje więc czekać na drugą powieść tego autora. Ta interesuje mnie bardziej.