Komiks „Ród Atrydów” ze scenariuszem Briana Herberta i Kevina J. Andersona przenosi nas kilkadziesiąt lat wstecz względem wydarzeń opisywanych w powieści „Diuna” Franka Herberta. Pierwsze blisko 200 stron tego tomu to jednak ledwie przydługi wstęp do fabuły, która dopiero ma się rozwinąć.
Największą siłą komiksu „Diuna. Ród Atrydów” jest fakt, że akcja rozgrywa się w znanym nam uniwersum „Diuny”. Nie dość więc, że wracamy do tego jednego z najciekawszych uniwersum w historii fantastyki, to jeszcze dzięki rysunkom Deva Pramanika możemy je zobaczyć – ujrzeć planety Kaladan, Giedi Prime czy Kaitain, spotkać czerwia czy Fremenów.
Największą wadą komiksu „Diuna. Ród Atrydów” jest fakt, że akcja osadzona jest w znanym nam uniwersum „Diuny” i jest to bezpośredni prequel powieści Franka Herberta, rozgrywający się na kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami, w którym centrum był Paul Atryda. W efekcie znamy finał każdego istotnego wątku „Rodu Atrydów”, wiemy, co spotka księcia Atrydę i jego syna, Leto, znamy konsekwencje „spotkania” barona Harkonnena z matką wielebną Gaius Heleną Mohiam, widzimy również, gdzie droga przez pustynię zaprowadzi dr. Kynesa. Tego jest więcej. Co z tego, że młody Duncan Idaho jest więźniem Harkonnenów na ich planecie i poluje się na niego jak na zwierzę, skoro doskonale zdajemy sobie sprawę, że niedługo musi trafić na Kaladan, gdzie będzie pod opieką Atrydów i stanie się ich najgroźniejszym wojownikiem? Jakie znaczenie mają intrygi młodego Szaddama IV wokół prób stworzenia syntetycznej przyprawy, skoro pamiętamy, jak to się skończy?

„Ród Atrydów” kryje się w bardzo głębokim cieniu rzucanym przez oryginalną „Diunę”, ani na chwilę z pod niego nie wychodząc. Umiejscawiając akcję komiksu tak blisko powieści Herberta i czerpiąc absolutną większość postaci i wątków właśnie z niej, scenarzyści Brian Herbert i Kevin J. Anderson sami związali sobie ręce i nogi, a następnie próbowali stawiać samodzielne kroki. W efekcie ich komiks przypomina ledwie „dodatek dla dociekliwych fanów”, a nie coś mogącego satysfakcjonować jako fabuła.
Inna rzecz, że młodszy Herbert i Anderson to powieściopisarze, nie scenarzyści komiksowi, co w „Rodzie…” widać aż zbyt mocno – komiks nie trzyma tempa, skacze po zbyt wielu wątkach, stara się rozstawić na planszy mnóstwo pionków, przez co po lekturze grubo ponad 150 stron czujemy, że postawiliśmy ledwie jeden mały kroczek w tej historii. Można to było rozwiązać inaczej, można było zacząć od kilku należycie wprowadzonych wątków, zamiast brać się za tak wiele różnych i przez to żadnego nie posuwając do przodu o więcej niż kilka kroczków.

Czy więc „Diuna. Ród Atrydów. Tom 1” rozczarowuje? Trudno odpowiedzieć, bo to tak, jakby oceniać powieść po jej prologu. Tu sytuacja jest o tyle niecodzienna, że rzeczony prolog został wydany w formie samodzielnego tomu. Może więc po prostu należało poczekać i od razu opublikować dostępne już zaraz 12 zeszytów komiksu (na „Tom 1” składa się ich cztery)? Być może jednak błędnym było założenie scenarzystów, że prequel musi tak silnie łączyć się z „Diuną”? Albo w ogóle powierzenie pisania scenariusza powieściopisarzom?
Atutem komiksu jest rysownik Dev Pramanik, który – choć ewidentnie zmaga się ze „skokowością” narracyjną scenariusza – gdy pozwoli mu się rozwinąć skrzydła, prezentuje ciekawą wizję świata „Diuny”.
Przekład: Paulina Braiter.