Przesadzone są zapowiedzi wydawcy, że Tom Hanks zawalczy teraz o „literackiego Oscara” – ładne to hasło marketingowe, ale niewiele mające wspólnego z rzeczywistością. Bądźmy szczerzy: Hanks to ani nie Cormac McCarthy, ani nawet nasz rodzimy Jakub Małecki. To nie literatura przez duże L. Ale też chyba takich ambicji aktor nie miał, bo w jego prozie czuje się lekkość wynikającą z radości tworzenia, zabawy opowieścią, entuzjazm kogoś, kto chce spędzić z nami miło czas, ubarwiając go najróżniejszymi historiami, niekiedy bardzo zwariowanymi.
To mnie właśnie w „Kolekcji…” urzekło – niewątpliwy urok tych opowieści, które są mało realistyczne, które często nie są pełnymi fabułami, ale pewnymi impresjami, ale które czyta się jak świetnie opowiedziane anegdoty. Ot, choćby historię początkującego aktora, ciąganego po świecie w ramach trasy promującej film, w którym wystąpił u boku wielkiej gwiazdy – Hanks wyraźnie czerpał tu ze swoich doświadczeń; zresztą to nie jedyna opowieść o aktorstwie, aktorach i aktorkach, jaką tu znajdziemy.
Nie jest przy tym autor monotematyczny. Wręcz przeciwnie, często zmienia tematy i style, niekiedy jest bardziej wyważony i przelewa na papier ciepło czasu spędzonego z rodziną, niekiedy wysyła grupkę przyjaciół na Księżyc, w rakiecie kosmicznej według ich własnego projektu, zbudowanej z czego popadnie – „Alan Bean…” to tekst, którym Hanks debiutował na łamach „The New York Times”, mój ulubiony w całym zbiorze, bo tak pokręcony, że aż oszałamiający. W innym opowiadaniu przenosi swojego bohatera w czasie, za pomocą komercyjnego wehikułu, gdzie ten zakochuje się beznadziejnie w Carmen z roku 1939, co dla Hanksa jest okazją do pokazania innego, bardziej melancholijnego oblicza.
Przypomina momentami Tom Hanks George’a Saundersa, gdyby Saunders nie był taki gorzki, gdyby jego humor nie był taki ironiczny. Bo z prozy Hanksa bije ciepło i poczciwość, ale i optymizm – mało tu cierpienia, więcej humoru i absurdu, nie ma prawdziwych czarnych charakterów, więcej ludzi z marzeniami generalnie najdziwniejszych postaci, jakie można wymyślić.
Prawdziwym popisem autora w „Kolekcji nietypowych zdarzeń” jest natomiast historia Steve’a Wonga, przeciętnego gościa, który wychodzi z przyjaciółmi zagrać w kręgle, a gdy okazuje się być w tym naprawdę, naprawdę, naprawdę dobry, staje się medialną sensacją. Co w tej opowieści jest pasjonującego? Nie mam zielonego pojęcia. Hanks opowiada ją jednak tak, że wciągnęła mnie niczym najlepszy thriller.
Nie odmówię więc Tomowi Hanksowi olbrzymiego talentu gawędziarskiego. I pochwalę za to, że zdecydował się pisać opowiadania, bo akurat jego styl idealny jest właśnie przy krótkiej formie, w większych dawkach mógłby się nie sprawdzić. Przy okazji tez mógł się nam zaprezentować z wielu stron, bo podobnie różnorodności jego tekstom nie sposób odmówić.
Czy widzę teraz Toma Hanksa jako wielkiego pisarza? Nie. Trudno jednak o sympatyczniejszą lekturę.
Fot. penguin.co.uk