Celem było zrobienie czegoś lekkiego, zabawnego, zwariowanego, ale z pewną dozą ciepła w historii. Wydaje się, że w obecnej sytuacji na świecie właśnie taki serial może być potrzebny – mówi w rozmowie z Marcinem Zwierzchowskim Steve Carell o swoim nowym serialu „Siły Kosmiczne”.
Marcin Zwierzchowski: Co w „Siłach Kosmicznych” przyciągnęło cię do tego projektu?
Steve Carell: Rozbawiła mnie sama nazwa tej formacji – Siły Kosmiczne/Space Force. Z tym właśnie zgłosił się do mnie Netflix – powiedzieli, że wpadło im to do głowy na jednym spotkaniu, nie mieli w zasadzie pomysłów na samą fabułę, po prostu po usłyszeniu wiadomości z Białego Domu, że powstanie taka formacja w amerykańskiej armii, uznali, że jest w tym pewien potencjał komediowy. Spodobało mi się to, zadzwoniłem więc do Grega Danielsa, twórcy amerykańskiej wersji „The Office”, który również dostrzegł w tym zaczątki czegoś interesującego.
Zaczynaliście więc jedynie z tytułem, niczym więcej. Taki brak wytycznych był wyzwalający?
Tak! Poprzednią rzeczą, jaką robiłem w telewizji, było „The Office”, które miało rzecz jasna bardzo silne fundamenty w postaci oryginalnej wersji brytyjskiej. Mieliśmy więc narzuconych z góry bohaterów i relacje między nimi. „Siły Kosmiczne” były więc miłą odmianą, bo przed sobą mieliśmy wyłącznie pustą kartkę i mogliśmy zrobić wszystko, co tylko chcieliśmy. Nic nie wiedzieliśmy nawet o prawdziwych Siłach Kosmicznych, bo te dopiero co zostały powołane – wszystko więc wymyślaliśmy od zera.
Celem było zrobienie czegoś lekkiego, zabawnego, zwariowanego, ale z pewną dozą ciepła w historii. Wydaje się, że w obecnej sytuacji na świecie właśnie taki serial może być potrzebny.