Tego roku po raz trzeci wróciłem do Śródziemia, tym razem w oryginalnej, angielskiej wersji, dodatkowo nie czytając książek Tolkiena, ale ich słuchając.
Pamiętam ten pierwszy raz. Było dziwnie. Bo lekturę Władcy pierścieni zacząłem od Dwóch wież. Spokojnie, to był element większego planu: w szkole, gimnazjum, ogłosili konkurs związany ze zbliżającą się premierą filmu, miał on dotyczyć wiedzy o „Władcy…” i miały w nim brać udział trzyosobowe drużyny, wraz z dwoma kolegami podeszliśmy więc do sprawy praktycznie i podzieliliśmy się tomami, by każdy więcej zapamiętał. Pech chciał, że niedługo potem trafiłem do szpitala, konkurs przeszedł nam więc koło nosa, jednak ja sam dzięki temu miałem czas na lekturę i szybko nadrobiłem Wyprawę (teraz to Bractwo Pierścienia), by potem przejść do Powrotu króla.
Chłonąłem wszystko. Z perspektywy czasu cieszę się, że na książki trafiłem przed filmami Jacksona, ponieważ dało mi to okazję do samodzielnego zbudowania Śródziemia w swojej wyobraźni. (Teraz na mojej półce dumnie stoją wersje bogato ilustrowane przez Alana Lee, wtedy czytałem te dziwne wydania, z psychodelicznymi, szkicowanymi okładkami.) I na tym świecie się wtedy skupiałem, próbując ogarnąć swoim młodym, nienawykłym wtedy do fantasy umysłem elfy, krasnoludy, Nazgule, hobbitów, enty czy gobliny; pamiętam, że wyobrażałem sobie, iż Legolas ma święcące oczy, bo głupio uczepiłem się jednej z metafor Tolkiena. Można więc śmiało powiedzieć, że była to nie tyle pełna lektura, co niespodziewana podróż do świata nieprzebranego bogactwa wyobraźni, które młodego czytelnika wtedy oszałamiało i zachwycało, tak że nawet nie byłem w stanie ogarnąć całości umysłem.