Nowy sezon produkcji Netflixa na bazie książek Andrzeja Sapkowskiego to wyraźnie lepsza jakość produkcyjna, ale też wyjątkowo nierówne scenariusze. Są w „Wiedźminie” sceny zachwycające, są kuriozalne. Ale jest postęp i ostatecznie (niekiedy i bardzo) dobry serial fantasy.
W pewnym sensie „Wiedźmin” w nowym sezonie zaczyna od początku. Wprawdzie bohaterowie i świat zostali wprowadzeni już wcześniej, ale ze względu na Ciri układ sił na Kontynencie może się zmienić, przez co do rozgrywki o nią wchodzi wielu graczy. To coś, co serial czerpie z książek – można przecież powiedzieć, że tak jak centrum fabularnym opowiadań wiedźmińskich był Geralt, tak w przypadku pięcioksięgu powieściowego jest nim Ciri; gdy Sapkowski pisał pierwsze opowiadania, nie planował jeszcze tego, co ostatecznie opisał w powieściach. Właśnie to czuć w „Wiedźminie” Netflixa – to wrażenie drugiego początku, ponownego rozstawiania figur i pionków na szachownicy.

Czuć również wyraźnie, że momentami scenarzystom brakowało wsparcia/materiału od autora książek. Andrzej Sapkowski pisał o Geralcie i Ciri, świat wokół nich budując w sposób czysto „użytkowy”, a więc nie kreując więcej, niż było niezbędnym dla fabuły. Najlepszym przykładem wątek Yennefer, która w „Krwi elfów” pojawia się na chwilę na początku, a potem znika, by powrócić dopiero pod koniec książki. W powieści takie „zagrywki” uchodzą na sucho, bo tak po prostu pisze Sapkowski – skupia się silnie na jednym-dwóch wątkach, do reszty tylko od czasu do czasu doskakując na mgnienie, choćby by podejrzeć, co porabiają królowie i królowa Kontynentu czy też co knuje Dijkstra albo czarodziejki. Tak samo w książkach Nilfgaard czy elfy nie występują przez większość czasu jako konkretne postacie, ale działają niejako w tle, od czasu do czasu przecinając swoje ścieżki z Geraltem i spółką.
Wszystko to przekłada się na nie tyle wybór, co konieczność scenarzystów, by dopisywać i rozwijać to, co stworzył Andrzej Sapkowski. Dopisywać w stopniu o wiele bardziej znacznym, niż to miał miejsce w sezonie 1., gdzie de facto zupełnie nowy był wątek Yennefer, resztę natomiast luźniej bądź ściślej czerpano z opowiadań.

Niekiedy efekty pracy scenarzystów są więcej niż zadowalające. Przykładem ciekawie rozwinięty wątek Jaskra i w ogóle ewolucja tej postaci. W „Krwi elfów” Sapkowski pokazał nam innego barda, wplątując go w działalność szpiegowską – w serialu to rozwinięto i wzmocniono, co dało świetny efekt. Podobnie zresztą wspaniale przeniesiono na ekran relację Jaskra z Yen, czyli pary, która równie mocno się nienawidzi, co kocha (poprzez wspólną miłość do Geralta). Generalnie każda scena z bardem w tym sezonie (jak to było i w poprzednim) to ozdoba produkcji, a jego nowa piosenka, choć nie tak skoczna i wpadająca w ucho jak „Toss a Coin to Your Witcher”, to kolejny murowany hit (chyba nawet lepszy, bo bardziej bazujący na emocjach i samej opowieści).
Podobnie bardzo dobrze zaadaptowane zostało opowiadanie „Ziarno prawdy”, otwierające 2. sezon. W tym przypadku scenarzyści Netflixa znaleźli doskonałą równowagę między wiernością oryginałowi (nie licząc obecności Ciri, jest to adaptacja bardzo wierna) a twórczym rozwijaniem wybranych aspektów. Ekranowa Vereena nie tylko wypada doskonale pod względem wizualnym (wspaniale oddana nie-ludzka natura jej ruchów!), ale również zyskała duszę jako postać.

Tak samo Vesemir (Kim Bodnia) to z jednej strony stary wiedźmin znany nam z książek, a z drugiej coś nowego i zaskakującego, bo Lauren Hissrich i spółka zdecydowali się nieco rozbudować jego wątek. Wreszcie też – w scenach w Kaer Morhen w końcu zobaczyć możemy Triss Merigold w pełnej krasie, a Anna Shaffer pokazuje, dlaczego bardzo pasuje do tej roli.
Ukoronowaniem wątku zmian jest natomiast sam Geralt. Zgodnie z zapowiedziami Henry’ego Cavilla, Biały Wilk jest w nowym sezonie nieco inny, bardziej wygadany (choć wciąż nie gadatliwy), przez co czujemy, że możemy go lepiej zrozumieć, poznać jego myśli. Nie czuć może tego na początku, w pierwszych scenach z Ciri, gdzie wciąż Geralt bardziej burczy niż mówi, z każdym kolejnym odcinkiem jest natomiast ciekawiej, aż wreszcie w interakcjach z Vesemirem, Triss czy Ciri widać cień „książkowego” wiedźmina.
Mając to wszystko na uwadze, nie można jednak pominąć momentów, gdy scenarzyści ewidentnie błądzili/nie mieli pomysłu na to, co właściwie robią. Tu pierwsza na myśl przychodzi Yen i szerzej – wątek czarodziejów. Tak jak w pierwszym sezonie akurat ta postać wiele zyskała na fabularnej inwencji twórców serialu, tak w nowej odsłonie „Wiedźmina” najpierw jest wleczona w kilka miejsc, a potem wplątana w wewnętrzne dyskursy czarodziejów, którzy zachowują się po prostu kuriozalnie. Generalnie wątek konfliktu Yen z kolegami i koleżankami po fachu jest szyty nićmi grubymi jak udo strongmana, Stregobor awansował na pozycję najbardziej irytującej/niepotrzebnej postaci serialu, a scena ucieczki Yennefer winna być pokazywana w szkołach filmowych jako przykład tego jak NIE pisać scenariuszy. Po prawdzie, honor tzw. Bractwa ratują wyłącznie wspomniana Triss, ale i Istredd.

Istredd to swoją drogą bohater szalenie interesujący. U Sapkowskiego występujący tylko w opowiadaniu „Okruch lodu”, w serialu zyskał zdecydowanie bardziej rozbudowaną rolę, która – jak się wydaje – będzie mocno związana z rozbudową wątku Koniunkcji Sfer i generalnie genezy Kontynentu. Rozbudową intrygującą, bo będącą bardzo wyraźną próbą poszerzenia światotwórczej warstwy historii wiedźmina.
Wady i zalety drugiego sezonu „Wiedźmina” można wyliczać długo. Z jednej strony serial pod względem wizualnym wygląda naprawdę, naprawdę dobrze, i zwłaszcza jeżeli chodzi o potwory ewidentny jest skok jakościowy. Nie można również pominąć czy to świetnych castingów nowych postaci (Kim Bodnia jako Vesemir, Mecia Simson jako Francesca Findabair), czy dobrze prowadzonych/rozbudowywanych wątków tych, których już znamy (Geralt, Jaskier, Triss, ale też Ciri, jak i o wiele, wiele ciekawszy w tym sezonie Cahir). Z drugiej w wątku Yen scenarzystów ogarnęła jakaś niemoc twórcza, podobnie jeżeli chodzi o czarodziejów, ale i elfów do spółki z Nilfgaardem, gdzie dzieje się może ciekawie (zwłaszcza początek z elfami), ale w oczywisty sposób fabuła jest tu znacząco rozciągana. Trudno również nie zauważyć, że wiedźmini Lambert i Coën prowadzeni byli bez pomysłu, a (przynajmniej w odcinkach, które pokazano prasie) Nenneke to postać po prostu nieciekawa.

W porównaniu do sezonu pierwszego „Wiedźmin” to serial, którzy przeszedł ogromną ewolucję w warstwie wizualnej, jak i ciekawie rozwinął wybrane postacie i wątki. Do ideału jednak wciąż trochę brakuje. Nawet mimo faktu, że wymieniono te nieszczęsne nilfgaardzkie zbroje.
Niniejsza recenzja bazuje na sześciu odcinkach 2. sezonu serialu „Wiedźmin”. Pełen sezon ma 8 odcinków.