„Thunderbolts*” działa, bo to film robiony z sercem, mający coś do opowiedzenia, nie szukający na siłę efekciarskości czy żartów. To autentycznie angażująca historia grupy przegrywów, którzy zostali wtłoczeni w role czarnych charakterów, a w których tkwi coś dobrego. Wystarczyła spójnie prowadzona fabuła, kilka świeżych pomysłów oraz grupka dobrych aktorów, którzy dostali do zagrania złożone postacie, z celami wykraczającymi poza „myśmy bohatery”, i nagle Marvel znów jest świetny.
„Thunderbolts*” to jeden z najlepszych filmów Marvela, jeden z najlepszych filmów komiksowych, i po prostu świetny film. Mam wrażenie, że to jedna z tych historii, która jest na tyle uniwersalna, a bohaterowie na tyle sympatyczni, że spokojnie może przemówić do nie-komiksowej widowni.
W czasie seansu złapałem się na tym, że podświadomie czekałem, kiedy film zrobi się zły. Tak jak w ostatnich latach nader często zdarzało się to Marvelowi. Może będzie to kuriozalna scena walki, bez stawki, próbująca zachwycić nas efektami, które widzieliśmy sto razy. A może będzie to pretekstowa fabuła, uganianie się za Czymś Ważnym, Co Może Skończyć Świat. Albo weźmiemy znanych nam bohaterów i za sprawą pierdółki zmusimy ich do walki. O, a może zamienimy absolutnie każdą postać w bieda-Deadpoola, tak że żarty będą wylewać się z ekranu, aż zrobi nam się niedobrze.
Tyle że… nic takiego w czasie seansu „Thunderbolts*” się nie wydarzyło. Nie znaczy to, że było idealnie. Choćby wątek „kongresowy” jest średnio ciekawy i marnuje Wendella Pierce’a na rolę, która nie ma przestrzeni, by się rozwinąć. Nie jestem również fanem Julii Luis-Dreyfus jako Valentiny Allegry de Fontaine, ta postać wciąż nie pokazała mi, co niby jest w niej ciekawego. Sęk w tym, że to nie te wątki stanowią o sile filmu, więc braki w nich niewiele zmieniają.
Najważniejsi są tu Jelena (Florence Pugh) i Bob (Lewis Pullman), czyli dwoje bardzo, bardzo poharatanych przez życie postaci, zmagających się z osobistymi demonami. W tym względzie wprowadzenie Sentry’ego (jeden z najciekawszych i najbardziej złożonych bohaterów uniwersum Marvela) właśnie z grupą Thunderbolts było błyskiem geniuszu, bo relacja między nimi jest autentyczna, bazująca na mocnej nici porozumienia. Bo tu wszyscy są skrzywdzeni, przegrani, a w swoim „czarno-charakterowaniu” nie byli przerysowani, jak Suicide Squad, ale raczej tragiczni i godni współczucia. Dlatego też sceny takie jak pierwsza prawdziwa współpraca drużyny Thunderbolts (betonowa płyta) czy finałowa „konfrontacja” działają tak doskonale i prawdziwie poruszają; gdy film wchodzi w trzeci akt, my już kibicujemy tym uroczym popaprańcom, ale też im współczujemy, życzymy, by wreszcie zaznali trochę szczęścia.
Wszystko to bazuje na świetnie dobranej dynamice grupy, gdzie każdy jest inny, ma inne doświadczenia, wnosi coś osobistego do tych poplątanych relacji. Na przykład, David Harbour jako Red Guardian jest doskonały. I doskonale wpasowuje się w ten film, jako jedyna postać komediowa, co odciąża innych i pozwala im być bardziej autentycznymi, a nie maszynkami do rzucania żartów. Również Sebastian Stan, czyli „superbohaterski weteran” Bucky wykorzystuje każdą minutę czasu ekranowego, bo jego rola jest skrojona pod fabułę, a nie na odwrót – nie starano się na siłę wybić na front najbardziej rozpoznawalnej postaci, zamiast tego pozwalając Bucky’emu znaleźć własną ścieżkę do Thunderboltsów. Jedyna, której trochę mi szkoda to Ghost, grana przez Hannę John-Kamen – tu wciąż drzemie olbrzymi, niewykorzystany potencjał, zarówno dla postaci, jak i aktorski.
Emocjonalnie „Thunderbolts*” plasują się gdzieś w okolicach „Strażników Galaktyki 3”. Pod względem akcji zaś w większości jak „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz”. Ostatecznie jest to jednak film bardziej poruszający, niż zabawny czy efekciarski. A Pugh i Pullman są wspaniałą ekranową parą (w nie-romantycznym sensie).
Gorąco rekomenduję. Mnie ta banda niedorajd skradła serce.