Świat Waya zna przede wszystkim jako wokalistę – teraz już nie istniejącej – grupy rockowej My Chemical Romance. Ich pierwszym przebojem była „Helena”, przedostatnim albumem zaś świetne „The Black Parade”, promowane teledyskami „Welcome to the Black Parade” oraz „Famous Last Words”. Dla „The Umbrella Academy” ważny jest zwłaszcza pierwszy z nich, wyreżyserowany przez Sama Bayera (który wcześniej nakręcił m.in. „Smells Like Teen Spirit” Nirvany), zaczynający się od mężczyzny leżącego w szpitalu, by po pierwszej zwrotce przenieść nas w niesamowitą apokaliptyczną scenerię, na trasę tytułowej Czarnej Parady, wyglądającej jak skrzyżowanie przemarszu gotów z grupą statystów z jednego z wczesnych filmów Tima Burtona. Muzycznie utwór ten zaczyna się bardzo spokojnie, od wokalu Waya, by potem przejść w podniosłe granie gitarowe, a po chwili w skoczną melodię – i jakoś to wszystko się w nim nie kłóci, niepasujące do siebie elementy tworzą spójną całość, rezonują i wzmacniają.
Tym jest „The Umbrella Academy” – jednocześnie mroczną i ożywczo zabawną historią, często szaloną, zawsze nieprzewidywalną, łączącą w sobie wiele elementów, po które komiksiarze już wcześniej sięgali, ale których nikt nie łączył w taki sposób. Dlatego napisać, że ten komiks to historia superbohaterska, to jak określić „Drive” Refna mianem filmu „o samochodach”.
W najszerszym rzucie jest to mieszanka opowieści o dysfunkcyjnej rodzinie z przygodami rodem z fantastyczno-naukowych magazynów groszowych z połowy ubiegłego wieku. Tytułowa Akademia to siedmioro rodzeństwa, wyszkolonych przez swojego przyszywanego ojca, by zmagać się z najróżniejszymi zagrożeniami, od zbuntowanych robotów, po morderców spoza czasu. Wyobraźmy sobie Avengers czy Ligę Sprawiedliwości, gdyby jednak drużyn tych nie tworzyli znajomi, ale rodzeństwo, które wiele razem przeszło, i które wiele, wiele razy się kłóciło.
Komiksy
Ostatni album My Chemical Romance i teledysk „Welcome to the Black Parade” przywołałem wyżej również dlatego, że z komiksem Gerarda Waya łączą się one nierozerwalnie – scenariusze wokalista pisał w trakcie okrążającej cały glob trasy koncertowej. Wedle relacji redaktora wydawnictwa Dark Horse, Scotta Alliego, proces ten był bardzo stresujący, jako że przytłoczony olbrzymim sukcesem albumu „Black Parade” Way zmagał się nieustannie z brakiem czasu na pisanie, przez co scenariusze spływały do rysującego komiks Gabriela Bá każdorazowo w ostatniej chwili.
Znając te okoliczności, tym większe wrażenie robi „The Umbrella…”. Way napisał dziwną historię rodziny, która rodziną nie była. Siedmioro dzieci, urodzonych w tajemniczych okolicznościach o tej samej godzinie, tego samego dnia, przez kobiety, które jeszcze na chwilę przed porodem nie były w ciąży, zostało adoptowanych przez ekscentrycznego bogacza Sir Reginalda Hargreevesa. Ten, szkoląc je w wykorzystywaniu niezwykłych umiejętności, które posiadało każde z nich, z wyjątkiem Numeru 7, stworzył coś na kształt drużyny bohaterów, jak Avengers, reagującej, gdy świat był zagrożony.
Skąd „Numer 7”, a nie imię? Wprawdzie niemalże każde z dzieci ostatecznie doczekało się imienia i/lub pseudonimu, nie nadał im ich jednak Hargreeves, który nie interesował się nimi jako dziećmi, ale widział w nich jedynie narzędzia. To ważny wątek – dysfunkcyjność tej „rodzinki” gra kluczową rolę zwłaszcza w pierwszym albumie, „Apocalypse Suite”.
Same przygody Akademii to w dużym uproszczeniu fabuły rodem z magazynów pulpowych, z typu takich, które gdyby opowiedzieć kilkoma słowami, zasługiwałyby co najwyżej na kpiące prychnięcie; ot, pierwszą misją drużyny, jaką pokazuje nam Way, jest walka z… Wieżą Eiffla, która w finale odlatuje w kosmos. Dalej natomiast bywa jeszcze dziwniej.
To największy talent Gerarda Waya – brać elementy kiczowate, niedorzeczne fabuły, pomysły tak dziwne, że każdy inny odrzuciłby je bez sekundy zastanowienia, a następnie tak je wykorzystać, by sam komiks wzruszał, zachwycał, bawił, olśniewał i zaskakiwał, ale nigdy nie bywał tak naprawdę kiczowaty czy odrzucający.
Możliwe, że wielka w tym zasługa faktu, iż „The Umbrella Academy” wrzuca nas w świat ukształtowany, w środek opowieści o tytułowej grupie – niezwykle bogate tło scenograficzne i fabularne każą nam wierzyć, że za wszystkim kryje się coś więcej, że każdy element ma solidny fundament. Way ani razu nie zatrzymuje się bowiem, by coś tłumaczyć ( choćby w tym świcie szympansy są inteligentnie jak ludzie i pracują np. w policji), zamiast tego wierząc, że za nim nadążymy – i tak się dzieje. Przy okazji natomiast sam komiks może przeć do przodu w oszałamiającym tempie, tylko potęgującym doznania.
Kluczowym wydaje się również fakt, że Way jest niezwykle uzdolniony plastycznie (co widać w jego szkicach koncepcyjnych, dołączonych do wydań zbiorczych komiksów), nie tylko więc z pewnością był w stanie doskonale wyobrazić sobie wizualnie świat „Akademii”, ale też przygotowywać pierwsze projekty, ulepszać je, a ostatecznie przekazać dokładne instrukcje Gabrielowi Bá.
Bá – w Polsce znany z doskonałego komiksu „Daytripper” czy „B.B.P.O.: 1947”, z uniwersum „Hellboya” – bazując na instrukcjach Waya, wzniósł zaś świat „Akademii” na nowy poziom (w czym pomógł mu wybitny kolorysta, Dave Stewart). Jego kreska to coś pomiędzy stylem Mike’a Mignoli a kreskówką. Potrafi być bardzo oszczędny, kreśląc tylko kluczowe kontury i wyłącznie z ich pomocą oddając wszystko, co trzeba, ale też był w stanie świetnie rysować co bardziej dynamiczne sekwencje (których nie brakowało), oraz kadry aż pękające w szwach od szczegółów.
„The Umbrella Academy” to więc połączenie dwóch wielkich talentów, współpracujących u szczytu mocy twórczych: bezkompromisowego, szalenie odważnego i wspaniale dziwacznego Gerarda Waya, oraz zdolnego nie tylko unieść, ale i wzbogacić jego wizję Portugalczyka Gabriela Bá.
„The Umbrella Academy” to dwie fabuły zebrane w tomach „Apocalypse Suite” oraz „Dallas”, a także powstający i ukazujący się na chwilę obecną w serii zeszytów „Hotel Oblivion”.
Serial
Ekranizacja produkcji Netflixa czerpała z obu kompletnych komiksowych fabuł, wychodząc od „Apocalypse…”, by z czasem wprowadzać coraz więcej wątków z „Dallas”, a ostatecznie spleść obie historie w jedną. Jeżeli podsumować podejście twórców serialu do oryginałów, to w procesie adaptacji zaskakująco mało modyfikowali, przede wszystkim rozbudowując wiele wątków i pogłębiając rysy postaci (niesamowicie rozwinięto choćby Hazela i Cha-Chę, dodano postać Leonarda). O dziwo, wiele scen Waya, które wydawały się niemożliwe do przeniesienia (sekwencja czarno-biała, Wietnam), widzowie zobaczą. Co nie znaczy jednak, że niczego nie „łagodzono”, bo serial jest choćby mniej brutalny i krwawy od komiksu (ten momentami zahaczał o gore), często unika pulpowego przerysowania oryginału, wizualnie natomiast, zwłaszcza w wyglądzie postaci, bardziej stawia na realizm (wygląd Numeru 1). Przy czym to ostatnie jest całkowicie zrozumiałe – to, co dobrze wygląda rysowane komiksową kreską, w serialu może się po prostu nie sprawdzić.
Ogromny wpływ na to, jak rozłożono akcenty w serialu, musiała mieć też obsada, na co przykładem postać Klausa, w komiksie częściej zwanego The Séance, w produkcji Netflixa granego przez Roberta Sheehana („Zabójcze maszyny”). U Waya najczęściej był w drugim czy trzecim planie, zwłaszcza w „Apocalypse Suite”, by dostać nieco więcej przestrzeni w „Dallas”. W serialu natomiast niesamowity popis charyzmy Sheehana czyni z Klausa największą ozdobę „The Umbrella Academy”, postać wspaniale chaotyczną; tu też punktuje większa niż w komiksie przestrzeń dla rozwoju postaci, przez co Klaus nabiera niesamowitej głębi, i zyskuje dużo więcej warstw, niż tylko ta pierwsza, czyli pijaka i narkomana, który jest w stanie porozumiewać się z umarłymi.
Przy czym błyszczy nie tylko Sheehan, bo ogólnie wszyscy aktorzy wcielający się w członków Akademii zostali dobrani doskonale, od Ellen Page, po bardzo, bardzo młodego Aidana Gallaghera, czyli Numer 5. W zasadzie może i nawet Gallagher zasługuje na więcej uwagi, niż ekranowy Klaus, jako że od jego roli więcej zależało – Numer 5 to dzieciak, my zaś musieliśmy uwierzyć, że jest kimś więcej, co wymagało od wcielającego się w niego aktora ogromnego kunsztu, w bardzo młodym wieku (to ledwie druga rola Gallaghera).
Więc, jak już zostało wspomniane, tytułową Akademię tworzą między innymi narkoman-medium oraz dzieciak, który dzieciakiem nie jest. Są i inni, w sumie jeszcze piątka, jeżeli liczyć „zwykłą” Numer 7, a ich misją jest ratowanie świata… Choć równie ważne wydaje się naprawienie poplątanych/poprzerywanych więzów, łączących tę pokręconą rodzinkę.
Serial „The Umbrella Academy” skupi się właśnie na dwóch wątkach: rodzinnym oraz ocaleniu świata przed nieuchronną katastrofą, związaną z podróżami w czasie (będzie, a jakże, i nawiązanie do Kennedy’ego). Z racji specyficzności bohaterów nie będzie przypominał jednak „Avengersów”, jak już to bardziej „Legion”, ze sporą dozą… cóż, nawet nie ma odpowiedniej punktu referencyjnego.
To historia przede wszystkim rozrywkowa, nastawiona na efektowność, humor, dziwaczność, świeżość i zaskakiwanie, zbudowana jednak na bardzo solidnych fundamentach w postaci ciekawych i skomplikowanych postaci. Kluczowym w ocenie produkcji Netflixa niech będzie natomiast fakt, że – oddając ducha komiksu – jest to świat, bohaterowie, estetyka bardzo różna od tego, co zazwyczaj oglądamy na małym ekranie, świeża więc i ekscytująca.
Twórcy adaptacji wzięli jeden z najoryginalniejszych i najlepszych komiksów fantastycznych XXI wieku i nakręcili na jego podstawie jeden z lepszych seriali ostatnich lat, hipnotycznie uwodzący swoją odmiennością.
W Polsce serial „The Umbrella Academy” do obejrzenia w serwisie Netflix od 15 lutego 2019 roku. Komiks Waya i Bá ukazać ma się po polsku w maju tego roku.
Natalia Lech 1 marca, 2019
Wkradł się mały błąd, ostatni album MCR to Danger Days 🙂