Fantastyczny debiut Katarzyny Wierzbickiej „Tajne przez magiczne” otwiera serię „Między światami”, której bohaterką jest Agata Filipiak. Co wyjdzie z połączenia scenerii przedszkola z magią i grozą?
Punkt wyjścia tej historii jest następujący: bohaterka zatrudnia się w przedszkolu, jako woźna, co zważywszy na jej brak doświadczenia w pracy z dziećmi samo w sobie byłoby stresujące, tymczasem tu dochodzi jeszcze fakt, że w jej grupie zaczynają się dziać rzeczy… nadprzyrodzone. I w ten sposób Agata rzucona jest na podwójnie głęboką wodę, bo nie tylko mierzy się z zasmarkanymi nosami i zasikanymi spodenkami, ale jeszcze z duchami, żywiołakami ognia i innymi demonami. Książka Wierzbickiej ma więc dwa aspekty, które się przenikają – przy czym w pierwszej części powieści autorka bardziej skupia się na perypetiach Agaty w pracy z dziećmi, a w drugiej zdecydowanie na odkrywaniu świata magii i nie-ludzkich istot, które żyją pośród nas.
Problem w tym, że w żadnym z tych tematów autorka nie ma nic specjalnie ciekawego do powiedzenia.
W wątku „przedszkolnym” odhaczamy po prostu trochę stereotypów, od chaosu pracy z wieloma dziećmi, po rodziców przedszkolaków, których mózgi pracują inaczej, niż reszty ludzkości*. Jest więc dużo „pjosię paniom”, jest kupka, która zamiast do toalety trafiła do spodenek, są rozwrzeszczane łobuziaki, ogrom obowiązków i ogólny (nie)kontrolowany chaos. Agata zachowuje się w tym wszystkim niczym nieskoordynowany słoń w składzie porcelany, dorzucając dodatkową dawkę ignorancji, która powinna ściągnąć na nią (i opiekującą się grupą panią Ewę) inspekcję z kuratorium. Wiele jest tu „scen rodzajowych”, które nie są ani zabawne, ani ekscytujące, ale po prostu pokazują realia pracy z przedszkolu. To mogą być i – z własnego doświadczenia rodzica – są sceny prawdziwe, ale nie zmienia to faktu, że banalne. Bardziej „inside jokes”, niż coś faktycznie ciekawego, zaskakującego czy choćby oferującego nowe spojrzenie. Pierwsza część powieści „Tajne przez magiczne” jest więc trochę nudna.
Zainteresowanie utrzymuje się więc przede wszystkim ze względu na rozsiewane tu i ówdzie przez autorkę ziarenka „nadprzyrodzoności”. W skrócie: wiemy, że coś się zaraz wydarzy, dostrzegamy znaki, trzeba tylko czekać, aż w końcu to coś solidnie walnie. Gdy natomiast już faktycznie wali, wtedy… wtedy pojawia się więcej problemów.
Uwagą ogólną jest fakt, że wątek „magiczny” powieści to odgrzewanie kotletów, które w stołówce zwanej fantastyką podawane są przynajmniej trzy razy w tygodniu. Świat istot magicznych, ukrywających się przed ludźmi, żyjących w cieniu, gdzie jest jakieś ciało nadrzędne (Rada), optujące za trwaniem w ukryciu, ale jest też frakcja radykalna, chcąca pełnego ujawnienia i zajęcia przez magicznych należnego im miejsca ponad ludźmi? Opowieści o prześladowaniu magicznych, procesach czarownic, jako argumenty za pozostawieniem status quo? Bohaterka odkrywająca ten świat dokładnie w momencie tuż przed przełomem? Zabójczo przystojny gość, gdzie pierwsze słowo tego zdania należy czytać dosłownie, ale i tak w bohaterce wywołuje on wszelkiej maści konflikty? To wszystko już było (co nie jest samo w sobie grzechem) i rozgrywało się dokładnie tak samo (to już jest pisarski grzech).
Przy czym tę historię można by czytać z przyjemnością, jako melodię wprawdzie nam znaną, ale niemniej wpadającą w ucho, gdyby nie brak konsekwencji ze strony autorki. A wszystko sprowadza się do decyzji umiejscowienia akcji w przedszkolu. „Tajne przez magiczne” zaczyna się bowiem dosyć slapstickowo, rysuje pracowników przedszkola, rodziców i dzieci jako grupki śmiechowych stereotypów**, by jednak od czasu do czasu robić radykalne zwroty w stronę grozy i opisywać wydarzenia wręcz traumatyczne. Co samo w sobie nie byłoby błędem – powieść może być wieloma rzeczami i wieloma stylami – gdyby nie fakt, że to nie są stałe zmiany, a i często nie niosą ze sobą większych konsekwencji. Autorka szuka akcji, grozy i rozmachu, wplata je w opowieść, a następnie wraca do status quo, jakby to, co wydarzyło się chwilę wcześniej było wypadkiem rangi zapchanej toalety. W efekcie postaci momentami popisują się szokującym brakiem empatii, oraz potrafią bez problemu zmyć z siebie wydarzenia, które powinny rzutować na każdą kolejną stronę tej historii (chodzi o wątek Tomka). Generalnie ilość rzeczy, które przydarzają się w tej powieści kilkulatkom, a które nie zdają się obchodzić dorosłych tak, jak powinny, przeraża – w pamięć zapada fragment, gdy po wydarzeniu w wyniku którego dziecko trafia do szpitala w stanie krytycznym dwie postaci o tym rozmawiają, a głównym powodem zmartwień są kontrole z ministerstwa i „czy nas zamkną”.
Ubocznym efektem tego mieszania slapsticku i grozy jest fakt, że w niektórych scenach (po prawdzie, dosyć często) miesza się to w sposób kuriozalny. Na przykład gdy jedna z postaci jest miażdżona w uścisku pewnej istoty, autorka opisuje, że postać czuje rwane mięśnie i pękające żebra… i wtedy ta postać komentuje brzydki oddech istoty i że myślałby kto, że byłby inny. Generalnie nie brak w „Tajne…” momentów, gdy autorka uległa pokusie dopisania zwłaszcza bohaterce „tekstu”, który jednak gryzł się z atmosferą chwili, dając dziwny efekt.
Powieść ma momenty, w których daje nam namiastkę tego, czy mogłaby być. I byłoby to szalenie ciekawe. Choćby kwestia tego jak czasami jest trudno kochać własne dziecko – bo dzieci to małe potworki, zajmujące czas, przepalające nerwy. Ale tu to tylko jedna scena. Albo wątek dziecka posiadającego moce, groźnego dla własnych rodziców, którzy na dodatek mają do tej sprawy inne podejście (ukryć się vs. być dumnym) – to zdecydowanie najbardziej zajmująca rzecz w „Tajne…”, zepchnięta jednak do wątku pobocznego i kilku krótkich scenek. Można też zdziwić się, że w powieści z akcją osadzoną w przedszkolu tyle miejsca poświęca się chaosowi, którym są dzieci, ale już zero pokazaniu pozytywów pracy z nimi, tego, co dzieci mogą dać nam, dorosłym. Można odnieść wrażenie, że w tej powieści nie ma nikogo, kto kocha dzieci.
Wydawnictwo Spisek Pisarzy.
*Co wiem doskonale, jako ojciec trojga dzieci; córki przedszkole mają za sobą, syn obecnie uczęszcza.
**Wyobrażam sobie szok, który przeżyje osoba biorąca „Tajne…” za lekką lekturę, czytająca pierwsze rozdziały, utwierdzająca się w tym zdaniu, by potem… cóż – by zmienić zdanie, radykalnie.