Powieść „Strychnica” Marka Zychli przenosi nas do Irlandii, gdzie w ośrodku dla osób niepełnosprawnych umysłowo zaczynają dziać się bardzo dziwne rzeczy.
„Strychnicę” Marka Zychli odłożyłem w połowie. Po dłuższej walce, by dać autorowi jeszcze jedną szansę, i kolejną, i kolejną. Aż w końcu musiałem przyznać, że czytam bardzo słabą powieść.
Zaczęło się nieźle. Choć od pierwszych stron książki było jasne, że autora nie da się posądzić o własny styl i można liczyć tylko na suche zdania, to jednak przedstawieni bohaterowie intrygowali. Zychla akcję swojej powieści osadził w położonym w Irlandii małym ośrodku dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Poznawaliśmy więc rezydentów, z naciskiem na Johna, ich unikalne zwyczaje, realia pracy z nimi – była to ciekawa wyprawa w codzienność ludzi, których dni są tak różne od tego, co zna większość z nas. Autor stopniowo wprowadzał w to elementy grozy/tajemnicy.
Niestety, mniej więcej w momencie, gdy optyka powieści przenosi się z rezydentów na wolontariuszy, dokładnie na pochodzącego z Polski Bartka, wszystkie wady pisarstwa Marka Zychli zostają powiększone do nieznośnych rozmiarów. Zacząć trzeba od tego, że autor w absolutnie żaden sposób nie panuje nad tempem czy napięciem, łatwo się rozpraszając, idąc w dygresje i burząc to, co budował przez ostatnie strony. Koronnym przykładem sceny koszmarów, które kluczą w wielu kierunkach, w przypadku Bartka w pewnym momencie stają się na powrót zwykłą narracją, by jednak zaraz wrócić do koszmaru, bo autor chyba właśnie sobie przypomniał, gdzie był jego bohater. Wspomniane rozpraszanie dodatkowo wiąże się z przedziwną fiksacją na szczegółach, którymi Zychla pompuje swoją prozę, wykazując się zerową umiejętnością selekcji informacji. „Strychnicę” czyta się więc momentami niczym wypracowanie ucznia, który napisał już wszystko, co przyszło mu do głowy na zadany temat, ale wciąż nie wypełnił limitu znaków, w związku z czym dorzuca w losowych momentach suche fakty przepisane z Wikipedii.
I tak o Bartku można na przykład dowiedzieć się, z pomocą dokładnie jakich programów socjalnych i stypendialnych korzystał kupując za młodu komputer, albo można odbyć kurs pierwszej pomocy, bo autor opisał go w szczegółach, z sobie tylko znanych powodów. Generalnie i narrator, i bohaterowie mają irytujące ciągoty do zarzucania nas losowymi ciekawostkami, w najbardziej kuriozalnych momentach. Przykładem Francuz cytujący ciekawostki o węchu i komunikacji poprzez zapachy, co robi w „przerwie” w scenie rodem z mrocznego horroru.
Nie ma więc mowy o żadnej grozie, o jakiejkolwiek atmosferze, ani tym bardziej o płynności opowieści. Proza Zychli to chaos, często również wybieranie najbardziej banalnych rozwiązań. Choćby w kwestii wspomnianego ośrodka, który owiany ma być pewną tajemnicą z przeszłości, co wiązać ma się z jakąś lokalną legendą – Zychla buduje to, gdy przedstawia rezydentów ośrodka… by po wprowadzeniu postaci Bartka wszystko wyłożyć nam w szczegółach, relacjonując przygody Polaka w grzebaniu w internecie. Na osobne słowa nagany zasługuje również kreacja rodziców Bartka, z których autor zrobił stereotypy wsioków, bojących się miasta, chcących namówić syna, by nie szukał wykształcenia i kariery, ale pracował w chlewie, a dodatkowo krytykujących fakt, że Bartek uczy się angielskiego, no bo przecież zna polski i to powinno wystarczyć.
Naprawdę nie jestem w stanie znaleźć w „Strychnicy” Marka Zychli żadnych zalet. Naprawdę też nie widzę sensu dokończenia lektury książki, z którą „walczyłem” przez wiele, wiele stron.
Wydawnictwo Mięta