Gdy serial braci Dufferów debiutował w 2016 r., dowiedzieliśmy się, czym jest binge watching. Teraz „Stranger Things” zapowiada kolejną rewolucję: nowy sezon to dziewięć odcinków, ale aż 14,5 godziny fabuły, w tym 150 minut finału.
Technicznie rzecz biorąc, „Stranger Things” to nadal serial, bo większa fabuła dzieli się na odcinki. Jednocześnie Netflix i bracia Dufferowie wiele robią, by zaburzyć percepcję widzów i zachwiać ich przekonaniem o tym, czym serial może być. Wyzwoleni z ograniczeń tzw. tradycyjnej telewizji i jej ramówek Dufferowie (silni niebotycznym sukcesem swojego dzieła) w czwartym sezonie odrzucili wszelkie kompromisy i opowiedzieli historię Jedenastki i jej przyjaciół na własnych zasadach.
Po pierwsze, podzielili sezon na dwie części – w pierwszej obejrzeliśmy siedem odcinków, a w drugiej, która miała premierę kilka tygodni później, dwa (ósmy i dziewiąty). W ten sposób doskonale zbudowali napięcie i atmosferę wyczekiwania na to, co stanie się z bohaterami. A zarazem dawkowali ogromną ilość materiału, jaką zawierał cały czwarty sezon.
Dotychczas średnia długość odcinka serialu „Stranger Things” oscylowała w okolicach 45–50 minut, z bardzo nielicznymi wyjątkami, jak finał trzeciego sezonu, który zaskoczył, bo trwał aż 78 minut. Tymczasem nowy sezon to w sumie ponad 14 godzin – większość odcinków ma 75–80 minut, siódmy już 98, ósmy – 85, a wszystko zamyka trwający aż dwie i pół godziny finał. „Stranger Things” to taki fenomen, że rynkowe realia go po prostu nie dotyczą.
„Stranger Things”. Serial, który łatwo pokochać
Jak ta twórcza swoboda przełożyła się na jakość najnowszego sezonu? W dużej mierze bardzo pozytywnie. Od jakiegoś czasu największym problemem Dufferów była duża i z każdym sezonem rosnąca obsada; każda postać musiała dostać swój wątek, ale nie każdy był szczególnie interesujący dla widowni.
Tak jest w czwartym sezonie z Willem, Mikiem i Jonathanem – w zasadzie są zbędni dla fabuły. Ale dzięki zwiększonej długości odcinków Dufferowie mogli „przysypać” to, co konieczne, ale nudne, mnóstwem innych, ciekawszych scen. W efekcie nowa odsłona „Stranger Things” ma swoje „górki” i „doły”, tych drugich jest jednak zdecydowanie mniej i przyćmiewają je m.in. świetna opowieść Jedenastki i Taty, bardzo dobra postać Eddiego, niesamowita chemia między Dustinem a Steve′em czy wreszcie absolutny popis Sadie Sink w roli Max. Gdy spojrzeć na czwarty sezon jako całość, okaże się, że otrzymaliśmy tyle dobrego, że można przymknąć oko choćby na rozwleczony wątek Hoppera i Joyce w Rosji.
Krótko mówiąc: „Stranger Things” to znów serial, który bardzo łatwo pokochać.
Dufferowie wrócili do horroru. I słusznie
Dwa finałowe odcinki to ogromna kumulacja uczuć i bardzo dobre granie zagrożeniem, dlatego Dufferom udaje się trzymać widzów w napięciu do ostatnich minut. Zaprocentowały lata budowania postaci i zżycie się odbiorców z nimi – myśl o tym, że kogoś z nich moglibyśmy stracić, naprawdę nas dotyka. To też powrót do korzeni „Stranger Things”, czyli do horroru. Nikt nie jest bezpieczny, a triumf nad Złem wcale nie jest pewien.
Dufferowie ponownie uczynili swój serial najpopularniejszym na świecie. Zapowiadany jako finałowy sezon piąty z pewnością będzie gorąco wyczekiwany.
Recenzja pierwotnie ukazała na polityka.pl.