W „The Post” niemalże nic nie zaskakuje. Wybitna rola Meryl Streep to coś, czego się spodziewamy (co nie znaczy, że nie doceniamy). Podobnie trzymający w napięciu scenariusz, pokazujący walkę prasy o wolność w starciu z politykami, wpadający w koleiny wielu podobnych filmów, od „Spotlight”, z którym zresztą „Czwarta władza” dzieli scenarzystę, po „Raport pelikana” czy serial „Newsroom”, a poniekąd i „The Big Short”. Wszystko gra tu jak w zegarku, naszpikowana gwiazdami obsada dostarcza solidne kreacje, kamera Janusza Kamińskiego wchodzi w środek rzeczywistości pracy dziennikarzy, zerka im znad ramion, niemalże wciska się w tryby prasy drukarskiej, a muzyka Johna Williamsa podkreśla to chwile ogromnego napięcia, to podniosłe momenty tryumfu prawdy i odwagi w wykonywaniu własnych obowiązków.
Wszystko to sprawdza się na granicy perfekcji, nominacje do Oscara zarówno dla Streep, jak i dla filmu w najważniejszej kategorii to nie przypadek. No, może ta ostatnia to w mniejszym stopniu wyraz uznania dla kunsztu filmowców, w większym dla historii, którą opowiadali, ale też to są opowieści, o których trzeba przypominać, bo mówią o wolnościach obywatelskich, odpowiedzialności rządzących i przypominają o postawie tych, którzy gdy wszyscy mówili im, że powinni ustąpić, trwali przy swoim, w imieniu obywateli, których prasa reprezentuje. (Brzmię podniośle, wiem, i przyznaję, że mam słabość do tego typu fabuł. „Newsroom” uważam za najlepszy serial w historii.) Widać w „Czwartej władzy” olbrzymie skumulowane doświadczenie całej ekipy, od operatora, przez obsadę, po scenografów.
W czasie seansu z rytmu widza wybić może jedynie sam Steven Spielberg. Jego reżyserskim założeniem wydawało się być postawienie dzielnym dziennikarzom i wydawcom spiżowych pomników, tak by Kamiński mógł filmować ich z dołu, w całej ich kolosalności, podczas gdy Williams okadzałby ich pompatycznymi nutami. Spielberg wziął dramatyczne wydarzenia, i podkręcił je, niekiedy udanie wzmacniając przekaz, nierzadko jednak wykoślawiając i bawiąc się w nachalne sterowanie emocjami. Słowo patos nasuwa się samo.
Gryzie się to podejście z samą ideą filmu jako opowieścią o ważnym wydarzeniu w historii Stanów Zjednoczonych, ba!, z opowieścią o reportażystach, dla których fakty liczyły się ponad wszystko – czyż nie bardziej odpowiednim dla takiej fabuły byłby styl bardziej surowy, dokumentalny niemalże. Tymczasem Spielberg zachowuje się, jakby sam nie wierzył, że to co pokazuje jest emocjonujące i pasjonujące, dokręcał więc śrubę emocji.
„Czwarta władza” ma nas uczyć. „Czwarta władza” ma nam wyjaśniać kwestie wolności prasy i relacji dziennikarzy z politykami. Film ten mówi o obowiązkach rządzących, o powinnościach tych, którzy ich kontrolują. Trzyma się faktów, i bywa subtelny w przekazie, ostatecznie jednak – jakby Spielberg bał się, że bez wykładu nie zrozumiemy – każdą kwestię wykładając nam łopatologicznie. Przykładem wątek roli kobiet w ówczesnym społeczeństwie, przez większość czasu udanie rozwijany niejako w tle, poprzez drobne gesty i relacje różnych postaci z graną przez Streep Graham, pod koniec podsumowany jednak kilkoma dialogami. Podobnie to, co samo naturalnie nasuwało się z rozmów Graham (wydawcy) z Bradleem (redaktor naczelny) o ich przeszłych znajomościach z prezydentami, musiało ostatecznie być podsumowane w kilku oczywistych słowach.
„Czwarta władza” wpisuje się więc idealnie w dorobek Spielberga z ostatnich lat, który nawet w czwartym „Indianie Jonesie…” był dydaktyczny, a w „Lincolnie” pokazał nam, że chce kręcić filmy-pomniki. Trochę jakby uznał, że nie wypada mu już tylko cieszyć się kinem, dostarczać nam dreszczyku emocji czy olśniewać, ale musi wykorzystać zaufanie widzów by edukować.
Ten Spielberg-edukator może i kręci filmy ważniejsze, ale jest gorszym reżyserem, iż był. Nie złym, absolutnie, i w „Czwartej władzy” nie brakuje dowodów na to, że warsztat Spielberg ma wspaniały, ale jednak mniej w tych opowieściach serca, a więcej wyrachowania i prób topornego sterowania widzami.