Donny Cates to celebryta wśród scenarzystów komiksów superbohaterskich. W tomie „Silver Surfer. Czarny” prawdziwie lśni jednak nie on, a rysownik Tradd Moore (i kolorysta Dave Stewart), którego grafiki wprawiają w zachwyt i wznoszą ten komiks na poziom jednego z najlepszych tego typu wydawnictw XXI wieku.
Zaczęło się, jak niemalże wszystko w Marvelu, od Stana Lee. W posłowiu do historii „Silver Surfer. Czarny” Donny Cates napisał, że bezpośrednią inspiracją, a przede wszystkim motywacją do stworzenia tej opowieści była wieść o odejściu słynnego współtwórcy Spider-Mana, Fantastycznej Czwórki czy X-Men. W hołdzie Lee, który ze wszystkich swoich kreacji wyróżniał Surfera jako jedną z ulubionych, Cates napisał opowieść częściowo o przemijaniu, ale przede wszystkim o dziedzictwie, o życiu pełnym błędów i wielkich czynów. (Jeżeli ktoś chce, może odczytywać to jako nawiązanie do kariery Stana Lee, który oprócz bycia „ojcem” legionu superbohaterów, był też twarzą Marvela i jednym z bardzo, bardzo nielicznych, którzy na swoich dziełach się dorobili; bo Marvel zatrzymywał prawa do postaci i nie odpalał twórcom w zasadzie nic z niebotycznych zysków.) Cates stawia Surfera, byłego herolda Galactusa, naprzeciw boga mroku, Knulla, zmuszając bohatera do sięgnięcia do absolutnych rezerw swoich mocy. „Czarny” to opowieść o odwadze w konfrontacji z siłą, przeciwko której nie może być żadnej nadziei na zwycięstwo.

Scenariusz Catesa to w dużej mierze refleksja nad przeszłością Surfera, jego rozważania nad tym, co robił w służbie Galactusa, czyli pożeracza planet. Czuć tu echa głośnego „Requiem”, gdzie J. Michael Straczynski opisał (a zilustrował je Esad Ribic) ostatnie chwile życia Silver Surfera; różnica jest taka, że tam, gdzie Starczynski skupiał się na pożegnaniach, Cates stawia na ostatnią walkę i nie tyle podsumowuje dziedzictwo bohatera, co je tworzy.

W tym komiksie skupiać się trzeba jednak nie na fabule, ale warstwie wizualnej. To, co pisze Donny Cates, jest tylko szkieletem, na którym opowieść buduje artysta Tradd Moore. Wspomagany przez legendarnego kolorystę Dave’a Stewarta, Moore kreśli wizje kosmicznych potyczek skrzące się od kolorów, często ocierające się o awangardę. Styl Moore’a jest niezwykle interesujący, bo bardzo „osobny” – trudno o rysownika tworzącego podobnie efektowne, co bogate w szczegóły plansze, o kogoś, kto bardzo chętnie bawi się abstrakcją. Jest w rysunkach Moore’a jednocześnie oszczędność formy niczym w „Head Looperze” Andrewa MacLeana, jak i olbrzymia ilość szczegółów i formalna efekciarskość rodem z „Kowboja z Szaolin” Geoffa Darrowa. Momentami nasuwają się również skojarzenia z „Samurajem Jackiem” Genndy’ego Tartakovsky’ego, z tą różnicą, że Moore lubi wypełniać plansze, nie zostawiając wiele pustego tła.

Cates zdawał się doskonale rozumieć, kto w tej opowieści gra pierwsze skrzypce, stąd jego scenariusz jest bardzo oszczędny w dialogi, a sam Surfer jako narrator przemawia raczej prostymi zdaniami czy pojedynczymi słowami, a nie snuje rozbudowaną opowieść. W efekcie otrzymujemy opowieść hermetyczną, bo z perspektywy kogoś, kto nie zna przeszłości Surfera niejasną. Jest to jednak świetne dopełnienie historii tej postaci, coś w rodzaju dziwnego epilogu-prologu, doskonale trafiającego w czułe struny każdego, kto – jak Stan Lee – spośród dziesiątek, setek komiksowych herosów szczególnie ukochał akurat tego, który przemierza kosmos na srebrnej desce.
I te rysunki, te wspaniałe rysunki Moore’a. Tu każdą planszę, niemalże każdy kadr można by wyciągać z całości i podziwiać jako osobne arcydzieło.
„Silver Surfer. Czarny” Egmont, 132 str. Tłum. Marcin Roszkowski