Adam McKay („Big Short”, „Vice”) napisał i wyreżyserował doskonałą satyrę na… nas. Jego „Nie patrz w górę” uderza zarówno w polityków i media, jak i szerzej – ludzką ignorancję. Jego ciosy są niezwykle celne, a żarty bawią do łez.
„Nie patrz w górę” to opowieść o parze astronomów, którzy odkrywają pędzącą w stronę Ziemi kometę. Treścią filmu jest ich walka o zwrócenie uwagi mediów i osób decyzyjnych na zagrożenie, które ma potencjał zmiecenia ludzkości z powierzchni planety. I na którego powstrzymanie mamy około sześć miesięcy.
Czy to brzmi może znajomo? Globalne zagrożenie. Naukowcy bijący na alarm. Politycy zbyt skupieni na kolejnych wyborach i słupkach sondażowych, by moc adekwatnie zareagować. Media próbujące uprościć i ogłupić informację, by „dostosować ja do widowni”. Wykwit teorii spiskowych. Hejt na naukowców. Odwrócenie oczu od problemu, w nadziei, że sam zniknie, a przynajmniej dotnie innych, nie nas. Adam McKay nakręcił świetny film o pandemii koronawirusa, nie kręcąc filmu o pandemii koronawirusa. Jego „Nie patrz w górę” opisuje uniwersalne mechanizmy ignorancji, które były obecne już wcześniej, ale dziś kojarzą nam się w oczywisty sposób z tym, co dzieje się wokół nas. Na dobrą sprawę aspekt analogii do aktualnej rzeczywistości widz dokłada więc sam, bo McKay nie robi tego za nas, i nie licząc faktu wyraźnego wzorowania postaci prezydent USA (Maryl Streep) na Trumpie, kreśli historię, która tak samo działałaby i w roku 2010.
„Nie patrz w górę” uderza celnie w nasza aktualną rzeczywistość, bo to, co chce nam przekazać Adam McKay jest uniwersalne. Ten film nie „recenzuje” koronawirusa, ale polityków i ich wyborców, media i masy. Jest to śmiertelnie poważna w przekazie opowieść o tym, jak sami sprowadzimy na siebie destrukcję, mimo posiadania wszelkich środków, by temu zapobiec.
Bycie śmiertelnie poważnym nie przeszkadza jednak temu filmowi w byciu rozbrajająco zabawnym. (McKay przypomina w tym wczesne „Black Mirror” czy program Johna Olivera.) To ten rodzaj satyry, gdzie najpierw się śmiejemy, a potem dociera do nas, że może te łzy, które wycieramy, mają nieco inne podłoże. To ciekawa mieszanka, i świadectwo kunsztu McKaya, który chociażby w „Big Short” testował bycie poważnym i rzeczowym w przekazie informacji. Teraz natomiast w „Nie patrz w górę” połączył absurd w komedii z powagą w przekazie.
Film McKaya to jedna z najlepszych produkcji w historii Netflixa. Doskonały scenariusz i reżyserię wspomaga tu niezwykły montaż (McKay stosuje wstawki rodem z YouTube czy montażu programów newsowo-satyrycznych), jak i naszpikowana gwiazdami i talentem obsada. Błyszczy przede wszystkim Leonardo DiCaprio w roli przygniecionego niespodziewaną uwagą, ale i odpowiedzialnością astronom dr Mindy. Świetna jest Jennifer Lawrence jako nieprzewidywalna doktorantka, rzucona w wir politycznych gier. Wspaniałe tło dają również Meryl Streep jako prezydent Orlean, Jonah Hill jako jej syn, i Cate Blanchett wcielająca się w składającą się głównie z botoksu prezenterkę telewizji śniadaniowej.
Na tym tle nieco blado wypada zazwyczaj wspaniały Mark Rylance, ale to głównie „wina” McKaya, który tworząc postać ekscentrycznego tech-billionera, kogoś na skrzyżowaniu Jobsa, Muska i Szatana, potknął się, kreśląc zbytnią karykaturę.
W „Nie patrz w górę” z jednej strony zachwyca więc skala produkcji, gwiazdorska obsada, której świetny scenariusz i reżyseria pomagają pokazać pełnię talentu. Z drugiej zas film urzeka radosnym taplaniem się w absurdzie, nieustannym podnoszeniem poprzeczki w kuriozalności, ale i śmieszności.
To jeden z lepszych dramatów-komedii ostatnich lat.
„Nie patrz w górę” od 10 grudnia zobaczyć można w kinach. 24 grudnia film trafi na Netflix.