„Wiedźmin” nie miał aspiracji bycia manifestem, to nie był Orwell ani „Opowieść podręcznej” – mówi Andrzej Sapkowski. Ale jego książki były w awangardzie społecznej dyskusji, która zmienia współczesną fantastykę.
Marcin Zwierzchowski: Fantasy kojarzy się z eskapizmem. W „Wiedźminie” często nawiązywał pan do kwestii wówczas i dziś rozpalających dyskusje społeczne, jak aborcja, rasizm, ksenofobia, równouprawnienie kobiet. Skąd takie podejście do gatunku, w którym wówczas normą to raczej nie było?
Andrzej Sapkowski: Uwłaczającą łatkę eskapizmu przypięto gatunkowi fantasy niemal od jego zarania. Łatka trzyma się mocno, walczyć z tym to jakby – jak ujął to kiedyś jeden z moich uniwersyteckich kolegów – kopać się z koniem. Ale powtórzę za pewnymi mądrymi ludźmi i trawestując nieco, że beauty is in the eye of the beholder – eskapizm, jeśli o takowym mówić można, tkwi w głowie czytelnika, a bynajmniej nie w czytanym przezeń rodzaju literatury. Zaś Tolkien, mistrz obrazowych parabol, ujął to tak: jeśli nawet ucieczka, to nie w sensie dezercji od rzeczywistości, lecz ucieczka z ciemnego lochu braku wyobraźni.
Ale wróćmy a nos moutons, czyli do istotnych problemów i kwestii wybiegających poza kojarzący się z fantasy schemat magii i miecza. Może i nie są one w fantasy normą, ale z pewnością nie są rzadkością. Weźmy właśnie Tolkiena, ojca założyciela gatunku. Wiedział, co to ksenofobia. Jeźdźcy Rohanu, skądinąd pozytywnie opisani szlachetni rycerze, nie są od ksenofobii wolni – boją się Galadrieli i jej Lasu. Nienawidzą, nie znając i nie rozumiejąc. Dużo wokół nas dziś takich Jeźdźców. A w czasie Wielkiej Wojny Easterlingowie i Haradrimi, ludzie wszak z krwi i kości, sprzymierzają się z Sauronem i stają do boju ramię w ramię z potwornymi orkami – tak wielka jest ich podszyta ksenofobią nienawiść do Gondorczyków.
A w samym Gondorze? Króla, który powrócił, niektórzy nazywają „nasieniem elfów” i życzą mu, by sobie poszedł. „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley to najlepszy jak dotąd retelling [opowiedzenie na nowo, termin skądinąd spopularyzowany przez Andrzeja Sapkowskiego – red.] mitu arturiańskiego w fantasy, a takich retellingów jest bez liku. Książka dotyka i silnie uwypukla problemy znane nam aż za dobrze, cha, dziś jeszcze bardziej niż wówczas, w 1983 r., gdy powstała. Świat króla Artura ginie w książce nie tylko w wyniku walki o władzę czy pogoni za Graalem – świat Artura ulega zagładzie w starciu z „nowoczesnością” niesioną przez Rzym i rzymskich emisariuszy: misjonarzy, uosobionych w postaci Patriciusa, bezwzględnego fanatyka, mizogina i zapiekłego religijnego fundamentalisty, pod którego przemożnym wpływem pozostaje żona Artura, królowa Ginewra, sama przeobrażając się w nawiedzoną i zaślepioną fanatyczkę. Co – jak się rzekło – skutkuje pogrążeniem się posad arturiańskiego królestwa w tytułowych mgłach. Mgłach ciemnoty i obskurantyzmu.
W cyklu „Lyonesse” z 1983 r. Jack Vance serwuje nam wszystko: miłość, dworską intrygę i walkę o władzę, wojnę, złych i dobrych czarodziejów, istoty i stwory bajeczne, rycerzy prawych i łotrów, słowem: fantasy, jak to mówią, po pełnym programie. Ale postacią najpaskudniejszą, najobrzydliwszą kreaturą jest w cyklu Braciszek Umphred, nasłany przez Rzym misjonarz. Udając, że spełnia nakazaną przez głosy anielskie misję wykorzeniania „pogaństwa i czarostwa”, braciszek dba wyłącznie o własne przyjemności, własną karierę i kabzę, a snute przez niego wredne intrygi przynoszą nieszczęście, krzywdę, mękę i śmierć wielu ludziom. Szczęściem w finale łotra spotyka zasłużona kara – z przywiązaną do szyi kotwicą zostaje wyrzucony za burtę. Na pełnym morzu. Ku pokrzepieniu czytelniczych serc. Wtedy i dziś. Może nawet bardziej dziś.
Ksenofobia czy fanatyzm religijny to tematy uniwersalne i ponadczasowe. Co natomiast z kwestiami bardziej kojarzonymi ze współczesnym dyskursem politycznym?
Co do aborcji, to zdecydowanie najbardziej spodobało mi się podejście do problemu Sheri S. Tepper w powieści „Beauty”, w 1991 r., 30 lat przed marszami kobiet. Tytułowa Beauty – Sleeping Beauty, bo rzecz jest retellingiem baśni o Śpiącej Królewnie – trafia w pewnym momencie akcji do piekła, miejsca wiecznego potępienia i kary za grzechy. Jest tam działka dla przeciwników aborcji i antykoncepcji – ich karą jest bezustanne zachodzenie w ciążę. Rosną im brzuchy, rodzą – i da capo. In saecula saeculorum.
Powiedział pan, że podejmowanie takich tematów nie jest może w fantasy normą, ale też nie jest rzadkością. Tylko czy nie powinniśmy tu używać czasu przeszłego? Normą nie było, ale teraz sytuacja zdaje się prezentować zgoła odmiennie, zarówno jeżeli chodzi o książki, jak i na przykład seriale. Z nowych: „Przeklęta”, „Cień i kość”, „Carnival Row”.
O cyklu „Cień i kość” nie pogadamy, bo nie zdążyłem przeczytać nic z Leigh Bardugo, nawet podstawowej trylogii o Griszach, nie wspominając o czterech uzupełniających novellach czy dwóch dodatkowych dylogiach. Netflixsowego serialu też nie widziałem, bo staram się nie oglądać ekranizacji, jeśli nie czytałem oryginału – fakt, to ostatnio niełatwe, nijak nadążyć.
„Przeklęta” oryginału literackiego nie posiada i może dobrze, bo serial nie jest, uważam, najwyższych lotów. Retellingi mają swoje prawa, wolno im żonglować wątkami, postaciami i hierarchią wartości, ale oczekuję od nich minimum choćby szacunku wobec oryginału. „Przeklęta” takiego szacunku nie okazuje. Wygląda, jakby twórcy w ogóle nie znali mitu arturiańskiego, a jeśli nawet, to po łebkach. Żadnego istotnego tematu serial też nie dotyka, a jeśli dotyka, to sztampowo do bólu. Ot, w miejscu fanatycznego biskupa Patriciusa z „Mgieł Avalonu” serwuje się nam cały szwadron fanatycznych Czerwonych Paladynów. I koniec.
Ciekawy jest tu „Carnival Row”– w żadnym serialu jak dotąd nie dano nam takiego cocktailu fantasy, new weird, steampunku i noir. Jeśli zaś chodzi o owe istotne tematy, o których zdecydowaliśmy się rozmawiać, to wygląda tak, jakby twórcy serialu zdecydowali się nadrobić wszelkie zaległości. Mamy więc pełny program. Wróżki ze skrzydełkami – fae – i inni nieludzie uciekają przed rasistowskimi prześladowaniami, by trafić pomiędzy nie mniejszych rasistów. Stoją najniżej w hierarchii i wykonują najniższe posługi, a ich pracodawcy czują się w prawie wykorzystywać je seksualnie. Nawet ci z nieludzi, którzy się wybili, są pariasami. Mieszane związki są obiektem prześladowań. Na koniec, dla ukoronowania, wszyscy nieludzie trafiają do getta, za druty. Ciekawe, czy następny sezon natchnie optymizmem? Imogen i Agreus znajdą przystań tolerancji? Czy apartheid zatriumfuje?
Jak jednak z tą ewolucją?
Otóż nie dostrzegam jej bynajmniej. Powyżej wymienione seriale nie wniosły niczego, czego wcześniej nie zrobiła książkowa fantasy. Weźmy choćby powstały w latach 1997–2007 cykl o Harrym Potterze. Aż się chce podejrzewać Rowling o zdolności profetyczne, gdy opisuje Ministerstwo Magii i zachodzące tam zmiany, polegające na zawłaszczaniu instytucji przez niegodziwców i łotrów. Skąd my to znamy? Do zadumy zmusza też opisana sytuacja, gdy zjednoczeni pogardą dla mugoli czarodzieje tworzą własnych pariasów – magików ze związków mieszanych. No i wreszcie mamy Ritę Skeeter – najemne pióro i paszkwilantkę z „Proroka Codziennego”, która wedle wygody i koniunktury wypacza wypowiedzi w wywiadach, kłamie, jak jej każą, opluwa i ohydnie szkaluje ludzi zgodnie z wytycznymi z góry. W cyklu sprzed 15 lat. Zaiste prorocze.
Dorzuciłbym jeszcze trzy pozycje. Pierwsza, klasyczna już, to „Kolej podziemna” Colsona Whiteheada z 2016 r. Rzecz, jak to zwykle w przypadku wybitnych, trudna do zakwalifikowania gatunkowego, ale raczej z interesujących nas tu żanrów nie zdoła się wyłamać. Wszystko już o „Kolei…” powiedziano – wiadomo w szczególności, skąd tytuł. I że to kolejna – od czasu „Korzeni” Alexa Haleya – próba rozliczenia się z bolesnym wrzodem, który Ameryka ma na tyłku.
Dwie rzeczy kolejne biorą na warsztat twórczość H.P. Lovecrafta i gdzieś tam pobrzmiewa podskórny wątek, wedle którego sam Lovecraft był jakoby rasistą, ksenofobem i antysemitą i trzeba go jakby odrobinkę rehabilitować. Jego, nie jego twórczość. A może i jego, i jego twórczość? Zabawne, choć prawdziwe. Najpierw więc „Kraina Lovecrafta” Matta Ruffa (2016). I pytanie, co jest straszniejsze i co tak naprawdę mrozi nam krew w żyłach: potwory z zębiskami i mackami czy Ameryka praw Jima Crowa? Czy amerykańska policja? Czy amerykańscy biali sąsiedzi?
I wreszcie „Winter Tide” (2017) i późniejsza „Deep Roots” autorstwa Ruthanny Emrys. Obie książki należą do cyklu „Innsmouth Legacy” – od razu więc wiadomo, że opierają się na jednym ze sztandarowych dzieł Lovecrafta, opowiadaniu „The Shadow Over Innsmouth”. Miasteczko Innsmouth, jak pamiętamy, zamieszkują półludzie, hybrydy morskich istot, czcicieli Dagona. W „Winter Tide” do Innsmouth wkracza US Army, dokonuje pogromu, a ocalałych pakuje do obozu koncentracyjnego. Tam uwięzieni witają wkrótce nowych towarzyszy niedoli – Amerykanów japońskiego pochodzenia, ciupasem wpakowanych za druty po Pearl Harbor. Następny wrzód na dupie Ameryki.
A temat różnorodności rasowej, równości płci (większa reprezentacja kobiet jako głównych, sprawczych bohaterek), reprezentacja osób LGBTQ+? Polskich czytelników pana twórczości rozgrzewa choćby ostatnio temat czarnoskórych elfów w serialu „Wiedźmin”.
Czarnoskóre elfy w serialu „Wiedźmin” to nieznaczący drobiazg w porównaniu z czarnoskórym Achillesem (serial „Troja: upadek miasta” na Netflixie) czy z czarnoskórą Anną Boleyn. I z pewnością na tym się nie skończy. Nieśmiałe uwagi, że mitologia i historia Europy proszą się o krztynę choćby szacunku, kwitowane są wymownym milczeniem i równie wymownymi spojrzeniami. Pytania, czy może planuje się obsadzenie czarnoskórego aktora w roli generała Roberta E. Lee w serialu o wojnie secesyjnej, lepiej nie zadawać. I nic się na to nie poradzi. Signum temporis. Koniec dyskusji.
Kwestia osób LGBTQ+ w fantastyce to następny temat. Przypomnę: w 1967 r. wyszła drukiem antologia „Niebezpieczne wizje” pod redakcją Harlana Ellisona. W niej opowiadanie „Tak, i Gomora” Samuela R. Delany’ego, iście prorocze, jeśli idzie o kwestie odmienności orientacji, gender, transgender i niebinarności.
Na początku lat 70. było w branży raczej cicho. Swej orientacji nie ogłaszali wszem wobec James Tiptree Jr., Geoff Ryman ani Thomas Disch i tematyki LGBTQ+ nie było w fantasy wiele. Przełom przyszedł w końcu lat 80., gdy Lambda Literary Foundation zaczęła przyznawać nagrodę za osiągnięcia literackie w omawianej tematyce. Lambdą, bo tak nagrodę nazwano, wyróżniono w fantasy m.in. Nicolę Griffith, Melissę Scott i jej partnerkę Lisę A. Barnett, Severnę Park i Rachel Pollack. Nagrodzeni byli Samuel R. Delany, Gael Baudino, Poppy Z. Brite, Delia Sherman, David Gerrold, Clive Barker, Charlie Jane Anders i Marlon James. A ponieważ tematyka i problematyka zaczęła mocno iść w popularność, Lambdę często dostawali również fantaści piszący o, lecz niebędący LGBT, jak Anne Rice, Octavia E. Butler, Catherynne M. Valente, Mercedes Lackey czy C.L. Polk.
Dziś wśród piszących fantasy osób LGBT są Elizabeth A. Lynn, Tanya Huff, Joanna Russ, Ellen Kushner (małżonka Delii Sherman), Arkady Martine i jej partnerka Vivian Shaw, Annalee Newitz (partnerka Charlie Jane Anders), Tamsyn Muir czy V. E. Schwab.
Jedną z najgłośniej dyskutowanych zmian na polu fantastyki jest rosnąca reprezentacja kobiet, zarówno jako autorek, jak i bohaterek.
Zaryzykuję twierdzenie, że od czasu stworzonej przez C.L. Moore Jirel z Joiry (1934 r.) w fantasy jest zdecydowanie więcej ciekawych głównych i sprawczych bohaterek niźli bohaterów. Mamy protagonistki w twórczości klasyczek: Ursuli Le Guin, Marion Zimmer Bradley czy Mercedes Lackey, z nowszych autorek: Nnedi Okorafor, Naomi Novik czy V.E. Schwab. Naturalnie zjawiły się też bohaterki LGBT – u Seanan McGuire, Elizabeth Moon, Aliette de Bodard dla przykładu. A obsadzali panie w rolach głównych także autorzy męscy (Jack Vance, Mike Resnick, Terry Brooks, Philip Pullman, Brandon Sanderson, Mark Lawrence czy Joe Abercrombie). Monzcarro „Monza” Murcatto z powieści „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” Joe Abercrombiego to najciekawsza i najlepiej opisana wojowniczka wśród moich lektur. A „Pieśń Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina? Cersei Lannister? Daenerys Targaryen? Arya Stark? Sansa Stark? Brienne z Tarth? Olenna Tyrell? Proszę poszukać i pokazać mi ciekawszych bohaterów męskich w fantasy. Wielu ich będzie?
Fantastyka się zmienia, bardzo – tu się zgodzimy. Ale wcześniej autorki pisały pod męskimi pseudonimami (James Tiptree Jr, Andre Norton) czy chowały się za inicjałami (C.S. Friedman, J.K. Rowling), a Leigh Eddings na okładki pisanych wspólnie z mężem Davidem Eddingsem książek trafiła stosunkowo niedawno, bo wcześniej tłumaczono parze, że żeńskie imię negatywnie wpłynie na sprzedaż. Również wielka Ursula K. Le Guin dopiero w czwartym tomie „Ziemiomorza”, „Theanu”, wyrwała się z myślenia o fantastyce jak – cytując – „honorowy mężczyzna”.
Przykład J.K. Rowling jest bardzo charakterystyczny, bo to faktycznie jeden z ostatnich przypadków, gdy wydawca ze względów marketingowych zmusił pisarkę do zamaskowania płci poprzez enigmatyczne inicjały. Od lat 30. ubiegłego wieku pokutował bowiem przesąd, że fantastykę czytają wyłącznie tzw. adolescent and young adult males [młodzież płci męskiej – red.] i że damskie imię na okładce przekreśli szanse rynkowe książki. Paradoksalnie cykl o Jirel z Joiry mógł mieć kobietę za bohaterkę, a nie mógł mieć kobiety za autorkę – zamiast Catherine Lucille Moore na okładce widniało „C.L. Moore” itd. Niebezpodstawnie uważano, że w równym stopniu co marketing decydowały tu cechujące niektórych wydawców bigoteria, konserwatyzm i mizoginia. XXI w. ostatecznie położył temu kres – pogląd o „męskim targecie” fantastyki okazał się całkowicie fałszywy, a mizoginia powędrowała do lamusa. I obecnie, jeśli autorka kryje się pod inicjałami – jak V.E. Schwab – to nie dlatego, że wydawca ją zmusza, lecz że tak chce, a i tak wszyscy wiedzą, kto to.
Powstający właśnie serial na podstawie komiksu „Sandman” Neila Gaimana stał się dla autora okazją do uwspółcześnienia historii i uczynienia obsady dużo bardziej różnorodną rasowo. Przez te kilka dekad od premiery komiksu zmienił się świat, zmienił się twórca komiksu. Adaptacja ma to odzwierciedlać. Odsuńmy więc na bok temat przemian postaci historycznych, jak Anna Boleyn, weźmy się za fikcyjne, gdzie to, co wiemy o danym świecie, nas nie ogranicza. W „Hobbicie” Jacksona w Esgaroth (ważnym węźle handlowym) widzieliśmy choćby postaci o rysach azjatyckich. Serial „Wiedźmin” (proszę wybaczyć, jednak wróciłem do pana twórczości) powstaje trzy dekady po debiucie dla innej, międzynarodowej widowni.
Świat się zmienia. Niby banał, a zaprzeczyć trudno. Wydanie książkowe „Hobbita” od dokonanej przez Jacksona adaptacji filmowej dzielą, jak obszył, dwa pokolenia, a więc zgodnie z regułami zmieniającego się świata Jackson rozdął książkę na trzy filmy i zmienił ją w gatunek określany przez Rosjan jako strielba, pogonia i mordoboj, a do tego dołożył wątek miłosny krasnoluda Kili i elfki Tauriel, przez co Tolkien prawdopodobnie w grobie się przewrócił. Choć w przypadku „Conana barbarzyńcy” i „Narnii” podobny rozziew czasowy dzieli książki od filmów i trzy czwarte widzów pojęcia nie ma, że to Robert E. Howard i C.S. Lewis, filmowcy na tak daleko idące zmiany nie poszli, a adaptacje tak bardzo znowu myszką nie trącą. Z cyklem „Koło Czasu” Roberta Jordana jest nieco inaczej – fani książek żyją, mają się dobrze i wszystko pamiętają, trochę być może zdziwi ich zatem kolor skóry niektórych Aes Sedai w szykowanym serialu.
Przy adaptacji „Sandmana” dodatkowo mamy problem typu „wizualne na wizualne”. Dlaczego, spyta niejeden fan, czarodziejka Fringilla Vigo w serialu „Wiedźmin” jest czarnoskóra? Albowiem, brzmi odpowiedź, świat i widownia się zmieniły i trzeba było to i owo uwspółcześnić i rasowo uatrakcyjnić. A tak w ogóle to Sapkowski nic o kolorze skóry czarodziejki w książkach nie napisał, więc nic nas nie ogranicza. Z „Sandmanem” jest zgoła inaczej – fani komiksu wiedzą, jak wygląda Śmierć: tak mianowicie, jak ją narysował Mike Dringenberg. Dlaczego, zapytają, w serialu jest inaczej? Aż tak świat się zmienił? Czy aby, zapytają, pały tu przypadkiem nie przegięto?
Coś powinno więc ograniczać twórców adaptacji?
Primo, między pierwowzorem literackim a jego adaptacją nie ma żadnych punktów stycznych, pierwowzór sobie, adaptacja sobie, nie da się bezstratnie przełożyć liter na obrazki. Secundo, adaptacja jest dziełem immanentnym, a jej twórca ma pełną swobodę twórczą, może z pierwowzorem robić, co chce. Powyższe niechaj będzie dowodem na mój bezgraniczny obiektywizm i skłonność do kompromisu. Prywatnie zaś i po cichu dorzucę, iż wśród niezliczonych obejrzanych filmowych adaptacji najwyżej stawiam tę dokonaną przez Romana Polańskiego – „Dziecka Rosemary” Iry Levine’a. Bo to adaptacja wierna w każdym szczególe i pełna szacunku dla autora książki. Ale to mój prywatny ranking i niech się dzieje, co chce, ale do chóru wołającego o przegiętej pale politycznej poprawności i tak w żadnym razie nie dołączę.
Zastanawiam się, czy te zmiany to nie kwestia świadomości szerszej widowni. Pan, pisząc „Wiedźmina”, zakładam, myślał o czytelnikach i czytelniczkach z Polski. Taki Netflix ma coś pod 200 mln odbiorców rozsianych na całym globie. Dzieło dostosowuje się do odbiorców? Pan sam obecnie jest już autorem czytanym na całym świecie, czy to może coś w panu zmienić?
W początkach działalności siłą rzeczy nie mogłem myśleć o innym czytelniku niż polski. Nawet jeśli przywileju bycia przekładanym na inne języki dostąpiłem dość szybko. W miarę postępującego przyrostu przekładów lista owych rzeczy nieprzekładalnych rosła, ale nigdy nie miało to na mnie wpływu hamującego. Nie przejmowałem się wcale faktem, że przykładowo dowcip, żart czy anegdota przekładają się źle albo wcale. Ani mi w głowie postało rezygnować z żartów i jakoś dawaliśmy sobie radę, ja i moi tłumacze, co do których, nawiasem mówiąc, miałem zawsze duże szczęście. Gdy przyszła kolej na języki będące, że tak powiem, całkiem poza moim zasięgiem – jak azjatyckie – z samych pytań zadawanych przez tłumaczy i próśb o wyjaśnienia rysował mi się niekiedy obraz dość głębokiej przepaści kulturowej i miałem, nie powiem, niejakie obawy o tamtejszego czytelnika i jego percepcję. Ale nadal nie miałem najmniejszego zamiaru się ograniczać ani próbować się dopasowywać. Ani – jak pan to ujął – dostosowywać dzieła do odbiorców i ewoluującej jakoby świadomości szerszej widowni. W myśl hasła: nie zrozumiałaś, szersza widownio? To Bóg z tobą.
Dodam, że przeczytałem dostatecznie dużo SF i fantasy, by być pewnym, że żaden z liczących się autorów nie próbował w podobny sposób dostosowywać siebie lub swego dzieła. A gwarantuję, że poznałbym się na tym.
Jeśli chodzi o adaptacje filmowe – gdy zaczynałem przygodę z fantasy, filmów opartych na książkach z tego gatunku było iście na lekarstwo, filmowcy nie wiedzieli, jak do fantasy podejść, i generalnie uważali ją za niemożliwą do filmowania. Szkoda, że nie wszyscy byli konsekwentni. „Był sobie raz na zawsze król” T. H. White’a, rzecz kanoniczna, trafiła na ekrany w postaci infantylnej animacji. Nie lepiej stało się z animowaną wersją „Władcy Pierścieni”. Z nad wyraz marnym efektem sfilmowano dwa następne kamienie milowe gatunku i według wszelkich supozycji samograje: „Ziemiomorze” Ursuli Le Guin i „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley. Wychodziło, że filmowcy gatunku nie czują, a specjaliści od efektów specjalnych mają rozpaczliwie mizerne instrumentarium. Przyszło czekać na postęp w obu tych dziedzinach i taki się wreszcie dokonał – w postaci trzech wiadomych filmów Petera Jacksona. Adaptacja była wierna oryginałowi i zapierała dech, Tolkien, gdyby żył, miałby powody do satysfakcji. Krótko potem Jackson sfilmował „Hobbita” i tu może Tolkien miałby mieszane uczucia. Ale za Jacksonem przemawiały racje, o których pan napomknął – inne czasy, inna widownia. Staruteńkiej i – nie bójmy się tego powiedzieć – zabytkowej książki nie można było sfilmować metodą „jeden do jednego”, nie dla nowego widza.
No i nadszedł czas na wielkie i zamaszyste chapeau bas dla dwóch kolejnych adaptacji, obu dla fantasy kanonicznych. Mowa o „Pieśni Lodu i Ognia” George’a R.R. Martina i „Amerykańskich bogach” Neila Gaimana. Duża klasa. I wysoka poprzeczka.
Co będzie z filmową fantasy dalej, zobaczymy. Adaptację „Shannary” Terry’ego Brooksa przestałem oglądać po dwóch odcinkach. Adaptacja „Akt Dresdena” Jima Butchera była więcej niż żałosna. Adaptacja „Artemisa Fowla” Eoina Colfera zawiodła na całej linii, choć autor to jedno z najlepszych piór – nie tylko w fantasy. Philip Pullman to pióro nie gorsze, a adaptacje – obie – „Mrocznych materii” całkiem udane. Do „Harry’ego Pottera” nie mam się o co przyczepić. Rychło zobaczymy, co też uczyniono z „Kołem czasu” Roberta Jordana. Co jeszcze mają filmowcy w planach, prawa do czego z kanonu fantasy już zakupili? Materiału jest dość. „Fafhrd i Szary Kocur” Fritza Leibera. „Lyonesse” Jacka Vance’a. „Deryni” Katherine Kurtz. Glen Cook. Dave Duncan. Guy Gavriel Kay. Patricia A. McKillip. Tanith Lee. Joe Abercrombie. Peter Rothfuss. Holly Black. Ben Aaronovitch. Naomi Novik. V.E. Schwab. Między innymi.
No i przecież nie ma smoka, którego nie dałoby się dziś komputerowo wygenerować.
Mówiliśmy o tym, że fantastyka się zmienia. Podawał pan przykłady tekstów poruszających omawiane przez nas kwestie już przed laty, ale były to pozycje autorów zagranicznych. W Polsce „Wiedźmin” był jednak w tym względzie w awangardzie. Pamięta pan reakcje choćby na temat prawa do aborcji, który poruszył pan w opowiadaniach, a potem jeszcze w „Chrzcie Ognia”? Gdy wytyczał pan te nowe ścieżki, co słyszał w odpowiedzi?
Było praktycznie zero odzewu. Gdy cały świat pękał ze śmiechu na wieść o polskiej reakcji na „Harry’ego Pottera”, a wkrótce później na wieść o paleniu laleczki Hello Kitty, „Wiedźmin” żadnej poważnej reakcji się nie doczekał. Ani za podejście do aborcji, ani za eutanazję, ani za dość daleko posuniętą świeckość wiedźmińskiego uniwersum. Chciałbym być dobrze zrozumiany – awangarda czy nie, „Wiedźmin” nie miał aspiracji bycia manifestem, to nie był Orwell ani „Opowieść podręcznej” i nikt nie wznosił tam okrzyków typu nolite te bastardes carborundorum („nie daj się zgnębić sukinsynom”). Poruszając – wszak ani natrętnie, ani nadmiernie burzliwie – drażliwe jakoby tematy, nie wdziewałem butów rebelianta czy uniformu dyżurnego skandalisty i brak reakcji tak naprawdę ani mnie martwił, ani bulwersował. Przyczynę stanu rzeczy znałem. Ot, fantasy. Cichy głosik, na domiar brzmiący skądś z zarośli – ani nikogo nie grzał, ani nie ziębił.
Fot. główne. Wojciech Koranowicz / SuperNowa
Dyskusja pierwotnie ukazała się w tygodniku „Polityka”.
Damian Miś 9 marca, 2022
Świetnie się czytało, dziękuje za dodanie.
PG 2 lutego, 2023
Super wywiad.