W przypadku George’a Lucasa kwestia stworzonego przez niego fabularnego uniwersum „Gwiezdnych wojen” i finansowego imperium Lucasfilmu to tematy dla biografia oczywiste. I gdyby Brian Jay Jones poszedł wyłącznie tą prostą ścieżką, zapewne otrzymalibyśmy powtórkę z wydanej w ubiegłym roku książki „Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat”.
Tymczasem w książce „Gerge Lucas…” do samych „Wojen” i procesu ich powstawania dochodzimy po około dwustu stronach, pierwszy klaps na planie pada zaś po kolejnych pięćdziesięciu. O czym więc pisze Jones? O Lucasie – o młodym, piekielnie zdolnym filmowców, z bzikiem na punkcie samochodów, który był zakochany w filmach dokumentalnych i chciał kręcić poematy dźwiękowe, bez fabuły nawet, wyłącznie grając obrazem i dźwiękiem. Z tej książki dowiemy się, co ukształtowało George’a Lucasa jako twórcę, z jakich wyszedł inspiracji, a nie była to droga ani oczywista (czytając o jego początkach filmowych, można się dziwić, że końcu kręcił SF), ani łatwa.
Bo Jones przy okazji opisuje realia Hollywood i przemysłu kinowego lat 60. Mamy tu Lucasa, ale i Coppolę, Spielberga, Rona Howarda, wielu innych. Oto opowieść o młodych buntownikach, którzy mieli powód, by się buntować, bo musieli walczyć z hermetycznym środowiskiem Hollywoodu. Oto opowieść o studiach filmowych, które – jak dziś – wyłącznie podążają za modami i skupiają się na pomnażaniu pieniędzy, majstrując przy filmach, choć tak naprawdę ich nie rozumieją. Oto historia kilkorga ambitnych młodych ludzi, którzy swoje filmy kręcili wbrew wszelkim okolicznościom, napędzani pasją tak, że często sprowadzało ich to na skraj wycieńczenia. Oto opowieść o młodym George’u Lucasie, jednym z najważniejszych reżyserów w historii, który lubił filmy montować, ale już nie je pisać, reżyserować czy pracować z aktorami.
Pasjonująca lektura.
Recenzja pierwotnie ukazała się w „Nowej Fantastyce”.