Ostatnimi laty niezbyt dobrze byłoby być wampirem. Nie licząc ciekawej ekranizacji komiksu „30 dni mroku” pod tym samym tytułem, krwiopijca mógł skończyć albo jako błyszczący się niczym dyskotekowa kula idol nastolatek („Zmierzch”), albo kiepskiej jakości kreskówkowo-komputerowy nietoperz („Van Helsing”). Ewentualnie mógł wylądować w serii „Underworld”, co samo w sobie nie byłoby takie złe (w końcu grała tam ubrana w lateks Kate Beckinsale), trzeba by jednak nie brać pod uwagę spadającego na łeb na szyję poziomu kolejnych filmów z cyklu. Oczywiście, mogłoby być gorzej, nasz poczciwy nietoperek mógłby wylądować w „Daybrakers – Świt” albo „Księdzu” – produkcjach, na które najlepiej spuścić zasłonę milczenia. Choć i bywało lepiej, jak w zabawnym remake’u „Postrachu nocy” czy niezłym „Byzantium”.
Przez cały ten czas miłośnicy filmów spod znaku krwi i kła czekali, mając w pamięci „Wywiad z wampirem” Neila Jordana i rzecz jasna fenomenalnego „Drakulę” Francisa Forda Coppolii. Czekali wiedząc, że w horrorach z krwiopijcami drzemie niezwykły potencjał.
Jeżeli ktoś w ostatnich latach zbliżył się do spełnienia tych oczekiwań, był nim Jim Jarmusch. Jego „Tylko kochankowie przeżyją” to historia dziwaczna, leniwa, wcale nie mroczna, raczej po prostu gorzka. Z horroru nie ma praktycznie nic, jak już więcej z komedii, a tak ogólnie jest przede wszystkim opowieścią o męce trwania, klątwie wiecznego życia i miłości, która trwa wieki.
I niczym życie wampira, film ciągnie się niemiłosiernie, wlecze wręcz w żółwim tempie, mnóstwo w nim scen statecznych, długich ujęć, w których żyje tylko świetna muzyka. Z początku ta maniera męczy, szybko jednak przychodzi zrozumienie, że tak musi być, że to część kreacji. Wampiry Jarmuscha są stare i zmęczone, Adam (Tom Hiddleston) tak napatrzył się na ludzkość, że aż popadł w depresję. Żyje sam, odcięty od świata, z którym kontaktuje się za pomocą jednego współpracownika (Anton Yelchin), chwile radości przeżywa wyłącznie podczas rozmów na odległość z miłością swojego życia, Evą (Tilda Swinton). Myśli o śmierci.
Będąc szczerym, krwiopijcy z „Tylko kochankowie…” są nie tylko zmęczeni, ale też ogólnie mało wampirowaci, przynajmniej wedle fantastycznych standardów. Bo – i to największa zaleta tego filmu – ich krwiożercza natura nie była tematem tej opowieści, a jedynie dodatkiem, trikiem umożliwiającym wykreowanie bohatera wiecznie trwającego i wiecznie kochającego. Oraz punktem wyjścia do niemałej ilości świetnych żartów i przeznaczonych dla fanów aluzji do innych opowieści o wampirach.
Bo chyba największym zaskoczeniem jest fakt, że Jim Jarmusch, reżyser z fantastyką raczej nie kojarzony, nakręcił film, którzy docenią przede wszystkim fani, orientujący się w książkowo-kinowym wampirzym uniwersum. Jego „Tylko kochankowie przeżyją” to obraz, w którym niewiele dzieje się w warstwie fabuły, ale mnóstwo rozgrywa się w tle, podtekstach, w leniwych ujęciach. I w warstwie muzycznej – fenomenalnej, klimatycznej, w cudownym graniu gitarowym, przywodzącym na myśl ścieżkę dźwiękową „Kruka”.
Recenzja pierwotnie ukazała się w miesięczniku „Nowa Fantastyka”.